W krainie jezior Gosainkund

Jesień w Gosainkund pachnie rozgrzaną słońcem skałą. Nic dziwnego. Przecież nie licząc bezkresu nieba i kilku lazurowych zwierciadeł rozrzuconych po okolicy jezior, wiele więcej prócz kamieni tutaj nie ma. O ile przeważnie o uroku wysokogórskich, nepalskich szlaków decyduje mnogość strzelistych piramid, lodowe rzeźby oraz śnieżne czapy, o tyle krajobraz tej ukrytej na wysokości ponad czterech kilometrów, świętej dla hinduistów krainy niemal w całości buduje ciężki, surowy granit – w wyższych partiach zupełnie nagi, niżej zaś gdzieniegdzie wysłany prześcieradłami przesuszonych himalajskim klimatem porostów i traw. Październikową barwą tego odrobinę monotonnego, co absolutnie nie znaczy, że pozbawionego piękna, zakątka jest soczysty, rudawy brąz, czasem wręcz pomarańcz.

Do Gosainkund (4380 m n.p.m.) przybyliśmy dzień wcześniej niż planowaliśmy. Jeszcze nas do końca nie opuścił smak przepysznego śniadania w wiosce Syabru (Thulo Shyaphru, 2250 m n.p.m.), w której odpoczywaliśmy po półtoratygodniowej przygodzie w Dolinie Langtang, a niespełna trzydzieści godzin później siedzimy już wygodnie na ganku położonego nad srebrzącym się jeziorem hoteliku Peacefull Lake. Trochę obawiając się rywalizacji o wcale nie liczne tutaj miejsca noclegowe zaraz po przybyciu przystąpiliśmy do meldunkowych formalności, dzięki czemu ze zdobyciem dwuosobowego pokoju nie było większego kłopotu. Zdążyliśmy już jego skromne, lecz schludne i przytulne wnętrze oswoić oraz trochę odpocząć, nie pozostaje nam zatem nic innego, jak udać się na upojny spacer zanim popołudniowy opar przysłoni widoki. Jak dotąd pogoda zupełnie przyzwoita. Względnie czyste niebo i dziesięciostopniowy upał. W oddali, na poplamionym intensywnym światłem brzegu jeziora Bhairavkund czeka już na nas dobra znajoma – cisza. Bez zbędnej zwłoki ruszamy, by się z nią serdecznie przywitać.

Spacer wśród świętych jezior jest dla każdego krajobrazowego estety wspaniałą nagrodą za włożony w kilkudniową tułaczkę trud. Przed nami niesamowity obraz – gra słońca i chmur na obszernym płótnie krainy Gosainkund zdaje się być dziełem prawdziwego mistrza. Geniusz tego tajemniczego artysty przejawia się między innymi w precyzji, dbałości o formę i styl, ale najbardziej chyba w umiejętności obdarzania odbiorców szeroką gamą uczuć. Pejzaż nie gorszy niż najlepsze himalajskie panoramy. Chcąc uchwycić chociaż jego ułamek unosimy aparaty, jednak już po kilkudziesięciu klapnięciach migawek nasz zapał gaśnie. Wszystkie kadry zdają się nam zaskakująco marne. Mankamentem nie są tym razem ograniczenia naszych fotograficznych zabawek ani proste techniczne potknięcia. Chyba po prostu na żadnym zdjęciu nie da się w pełni oddać magii takich miejsc jak Gosainkund. Wszystkie ujęcia są nienaturalnie płaskie i nieautentycznie dalekie realnemu pięknu.

Nie ma jeszcze dziewiętnastej, gdy ciemność otula całą okolicę, a przenikliwy chłód spędza wszystkich turystów oraz ich tragarzy i przewodników do hotelowej świetlicy. Niewielkie, do niedawna niemal zupełnie martwe pomieszczenie szybko zaczyna tętnić życiem. Jest ciepło, ale też bardzo głośno, więc nie do końca przyjemnie. Rozpieszczane ostatnio krystalicznie czystym powietrzem nozdrza z początku mocno drażni ciężka mieszanka, w której da się rozpoznać umykający z prowizorycznego kominka dym oraz lekki swąd przepoconych ciał i nieświeżych ubrań. Na szczęście, gdy tutejszy kucharz śmiało zaczyna wybiegać na przeciw zachciankom targanych niedźwiedzim głodem turystów, a kuchnia rusza pełną parą, na pierwszy plan szybko wysuwają się zapachy dużo przyjemniejsze. Świetlicę szczelnie wypełnia aromat przygotowywanych dań – zapiekanych, mocno pikantnych ziemniaków, ryżu z warzywami, okraszonego jaczym serem makaronu mien i innych tutejszych przysmaków. Na samą myśl o tym, że niebawem nasze podniebienia natrafią na gorącą karmę, a kalorie rozejdą się po łaknącym energii organizmie, robi nam się cieplej. Część zmęczenia od razu ustępuje. Zanim jednak zjemy, przyjdzie nam, jak to w Nepalu, poczekać na posiłek ponad godzinę.

Zaraz po obfitej kolacji i dwóch szybkich kolejkach gorącej czekolady wskakujemy do śpiworów. Jest stosunkowo wcześnie, ale spadająca szybko temperatura – we wnętrzu naszego pokoju jeden stopień poniżej zera – nie daje specjalnego wyboru. Zmęczeni z zadowoleniem nieruchomiejemy w ciepłych, puchowych kokonach. W myślach coraz wyraźniej zaczyna się nam rysować Laurebina – przełęcz w stronę której ruszymy z samego rana. Spotkania z tą zawieszoną na 4610 metrach, ostatnią na naszej tegorocznej trasie tak pokaźną przeszkodą, już od kilku dni nie możemy się doczekać. Zasypiamy szybko i głęboko.

Poranki na himalajskich szlakach przekraczających wysokość czterech kilometrów bywają mroźne. Nie inaczej jest tym razem. Na zewnątrz blisko dziesięć kresek w minusie. Wstajemy o brzasku i szybciutko zamieniamy nocne okrycia na ciepłą, niemal zimową odzież. W kilka minut pakujemy dobytek, w budzącej się dopiero do życia hotelowej jadalni zagryzamy gorącą herbatę pysznym czekoladowym plackiem i bez ociągania się ruszamy w stronę przełęczy. Znów dopisuje nam aura. Niebo bezwstydnie nagie. Jeszcze przed chwilą wnętrze płytkiej dolinki wypełniało mroczne, niebieskie światło, ale dotyk wznoszącego się coraz wyżej słońca przemienił je w pomarańczową jasność. Momentalnie wszystko stało się wyraźne. Niesamowite jakże inaczej niż poprzedniego dnia wygląda cała okolica. Rozpromienione zbocza z podziwem przyglądają się sobie w idealnie gładkich taflach jeziorek. My również nie możemy od nich oderwać oczu. Oczarowani urokiem krajobrazu krok po kroku pokonujemy wysokość.

Na przełęczy Laurebina meldujemy się przed dziewiątą. Jest na tyle wcześnie, że jeszcze długo nie będziemy musieli myśleć o czekającym nas tego dnia wielogodzinnym marszu w dół. Zrzucamy plecaki, ponownie chwytamy w dłonie aparaty i staramy się uwiecznić przynajmniej fragment otaczającego nas piękna. Jesteśmy zupełnie sami. Absolutnego spokoju tego niezwykłego miejsca nie zakłóca nic prócz delikatnego szmeru budzącego się leniwie wiatru. Dopiero po kilkunastu minutach w oddali zaczynają majaczyć niewyraźne, nieliczne sylwetki zaopatrujących okolicę tragarzy. Nad peletonem turystów nasza przewaga jest znacznie większa. Gdy za jakiś czas pierwsi z nich zakończą wspinaczkę, już dawno na przełęczy nas nie będzie.

Widok z Laurebiny jest ograniczony, ale i tak robi wrażenie. Chociaż w dwóch kierunkach mocno przesłaniają go masywy Surya Peak (5145 m n.p.m.) i wyrastającego ponad Amakund – kolejnym z tutejszych jeziorek – Chhyarkung Chuli (4830 m n.p.m.), pozostała część horyzontu wynagradza wszystko. Po północno-zachodniej stronie nasze zmysły obficie karmi panorama ośnieżonych Himalajów, po południowo-wschodniej zaś przedstawia się nam Helambu – kraina Szerpów, a za nią dobrze widoczna już Dolina Kathmandu. W przepalonym porannym słońcem pejzażu przez dłuższy moment próbujemy dojrzeć Thare Pati (Thadepati, 3690 m n.p.m.), Kutumsang (2470 m n.p.m.) czy Chisapani (2165 m n.p.m.) – nasze kolejne noclegowe bazy. Bezskutecznie. Może są jeszcze za daleko albo ukryły się za jakimś górskim żebrem, a może w splendorze tutejszej przyrody w ogóle nie sposób ich dostrzec.

Około 9.30 postanawiamy pożegnać Laurebinę i rozpocząć mozolną drogę w dół. Jeszcze tylko ostatnie spojrzenia za siebie. Przecinający wysoko nad przełęczą błękitną płachtę nieba samolot przypomina o nieuniknionym. Tak, zbliża się już niestety termin odlotu do kraju. Jeszcze tylko dziesięć dni w Nepalu i znów ruszamy w stronę szarych krain trochę na wyrost nazywanych domem, co jednak – obiecujemy sobie – oznacza tylko, iż ledwie na moment zbaczamy ze szlaku. I chociaż zdajemy sobie sprawę, że tam na dole swoją interwencję szybko rozpocznie codzienność – mistrzyni anestezji, dziś jeszcze nie robimy z tego tragedii. Zanim na dobre uśniemy w jej troskliwych rękach, zanim nasze kruche wnętrza przygniecie nadmiar jałowej gazy, po ostatnich przygodach na pewno długo jeszcze będziemy krwawić. Oby aż do następnego spotkania z Himalajami.

Nepal 2011.

2 thoughts on “W krainie jezior Gosainkund

Dodaj komentarz