Poniższą, bardzo wiekową już relację umieszczamy nie dlatego, że posiada jakąkolwiek wartość literacką, lecz z czystego sentymentu. To był w końcu nasz długo wyczekiwany debiut w Nepalu, a zarazem pierwsza pozaeuropejska podróż. Chyba żadnego innego wyjazdu nie opisaliśmy z porównywalną dokładnością. Dużo, dużo czytania :)
Nepal 2009 – zapiski z podróży
30.09.2009 – „Namaste Katmandu”
Wschodzi słońce, kiedy nasz lot z Katowic do Katmandu via Monachium via Doha nareszcie dobiega końca. Jesteśmy wycieńczeni. Nic dziwnego – dwie przesiadki, trudna do zliczenia liczba kontroli i odpraw, niedobór spokojnego snu. Każda trwająca niemal dobę podróż musi dać się człowiekowi we znaki, nawet jeśli przebiega pod opieką tak przyjaznych i komfortowych w swoim standardzie linii jak Qatar Airways.
Lekko zamroczeni przemierzamy kolejne korytarze ramię w ramię z całymi zastępami przybyszów. Są Anglicy, Czesi, Francuzi, Niemcy, Hindusi, Amerykanie, ale olbrzymia większość to, jak się nam przynajmniej wydaje, rodowici mieszkańcy Nepalu. Ten gigantyczny tłum jest dla nas sporym zaskoczeniem. Spodziewaliśmy się co prawda, że trwające właśnie Dasain – wielkie święto, podczas którego Nepalczycy wędrują do miejsc swoich urodzin i odwiedzają bliskich – mocno odbija się na komunikacji wewnętrznej, nie sądziliśmy jednak, że jest również tak dużym wyzwaniem dla transportu międzynarodowego. Nie robimy jednak z tego większego problemu i próbujemy w tej sytuacji szybko się odnaleźć.
Czas na formalności. Kiedy opuszczaliśmy Polskę, przejęte losem ludzkości media straszyły właśnie ogólnoświatową społeczność kolejną wyimaginowaną tragedią (tym razem świńska grypa! sto przypadków zachorowań! pandemia!). Mieliśmy szczerą nadzieję, że przynajmniej w Nepalu uda się nam od tej paranoi odpocząć, nic jednak bardziej mylnego. Jak się okazało tych „groźnych” sygnałów nie bagatelizuje się nawet tutaj. Przed nami zatem zaskakująca przeszkoda. Każdy turysta musi przejść drobiazgową – w nepalskim oczywiście rozumieniu – kontrolę zdrowotną, tzn. własnoręcznym podpisem poświadczyć, że nie ma AIDS, cholery, ani nawet kataru i kaszlu. Poszło łatwo, nie trzeba nam było nawet kłamać. Następnie chwila oczekiwania w kolejce. Już wcześniej wypełniliśmy wizowe wnioski, jeszcze więc tylko czterdziestodolarowa opłata i ze stosownym stemplem w paszportach ruszamy w stronę wyjścia. Po drodze udaje się nam nawet odnaleźć nasze bagaże, co nie jest wcale rzeczą oczywistą, kiedy się weźmie pod uwagę fakt, jak misterne i monumentalne budowle specjalnie chyba do tego zadania szkolony pracownik ustawia z walizek, toreb, paczek i plecaków. Niektórzy podróżni nie mają tyle szczęścia co my i zanim odnajdą swoją własność spędzą na lotnisku jeszcze sporo czasu.
Przed lotniskiem niebywały ruch. Tłumy taksówkarzy, pracowników turystycznych agencji, właścicieli tutejszej noclegowej bazy i hotelowych naganiaczy. Wszyscy z niecierpliwością oczekują na turystów. „Taxi, sir? Cheap room? Travel agency? Need a Porter? Guide?” Przyjmując kolejne wizytówki grzecznie tłumaczymy, że już zarezerwowaliśmy hotel i któryś z jego pracowników gdzieś na nas czeka. Gdzieś, czyli… no właśnie, gdzie? Przez krótką chwilę mamy spore wątpliwości, czy w takim tłumie jesteśmy w stanie odnaleźć właściwą osobę. W końcu jednak na jednej z wyciągniętych w górę tabliczek wyczytujemy nazwiska, które brzmią prawie jak nasze. Prawie tym razem nie robi żadnej różnicy. To nie może być przypadek. Zadowoleni pakujemy się w małe Suzuki Maruti – hotelową limuzynę, i ruszamy na spotkanie z Katmandu.
Z lotniska do turystycznej dzielnicy Thamel nie jest daleko. Raptem kilka kilometrów. Bez korków dwadzieścia minut samochodem. Nasz szofer obiera krótką, ale i ciekawą drogę przebiegającą w pobliżu wielu turystycznych atrakcji. Mijamy Pashupatinath – słynną pagodę o złotym dachu, najświętsze dla hinduistów miejsce w Nepalu, Bodnath – największą w Nepalu buddyjską stupę, pałac – jeszcze do niedawna siedzibę króla, aktualnie muzeum, i rzekę Bagmati, nad brzegiem której Nepalczycy kremują zmarłych. Większość z tego jednak gdzieś nam umyka. Dużo mocniej nasz wzrok przykuwa obraz nepalskiego miejskiego życia, najbardziej zaś hipnotyzuje nas sama jazda.
Pierwszym słowem, jakie przychodzi na myśl większości przybywającym do Nepalu turystom pragnącym opisać uliczny ruch Katmandu jest „chaos”. Dziesiątki autobusów, setki samochodów i skuterów, do tego ryksze i rowery, a dla każdego nawet najmniejsza luka na tutejszych wąskich ulicach jest niepowtarzalną okazją do poprawienia swojej pozycji i zyskania kilku cennych sekund. Każdy manewr jawi nam się jako gra na granicy ryzyka, wyliczona z dokładnością do kilku centymetrów. I choć w naszej wyobraźni już gnie się metal, trą o siebie blachy, błyskają iskry i pękają szyby, za oknem samochodu wszystko przebiega wyjątkowo sprawnie, jakby naturalnie. Trudno w to uwierzyć, tu przecież właściwie nie ma ani znaków, ani nawet wyraźnie wyznaczonych, oddzielających jezdnie pasów. Owszem, na skrzyżowaniach głównych tras jest co prawda sygnalizacja świetlna, czasem nawet działa, czasem nawet ktoś przestrzega jej reguł, ale to dla przeciętnych Europejczyków zbyt mało – musi istnieć jakaś rządząca tutejszą drogową komunikacją tajemnicza zasada, która w niezrozumiały sposób pozwala Nepalczykom nie tylko zachować życie, ale i w większości przypadków uchronić swój pojazd od stłuczki. Na tą chwilę wiemy tylko, że panaceum na większość problemów jest klakson. Każdy turysta, który przybywa do Nepalu musi szybko oswoić się z jego sygnałem, w przeciwnym razie niechybnie zwariuje.
Ganesh Himal, hotel obrany przez nas na pierwszą noclegową bazę, nie jest może jak na nepalskie realia wyjątkowo tani (15 dolarów za duży dwuosobowy pokój z łazienką), oferuje jednak w zamian naprawdę wiele. Jest duży ogród – prawdziwa, rzadko spotykana w Katmandu oaza spokoju, jest doskonała kuchnia, turystyczna agencja, wydajny, nawet w nocy zapewniający napięcie agregat, oczywiście miła obsługa i kilka zbytków, na które zupełnie nie liczyliśmy, ale które mogą się przydać: uzdatniona do picia woda, telewizja, Internet. Czysto, schludnie i wszędzie blisko. Zadowoleni z wyboru chwilę oswajamy pokój, a następnie ruszamy na spacer. Zza hotelowego ogrodzenia nawołuje nas miasto.
Katmandu w najmniejszym stopniu nie przypomina niczego, co widzieliśmy wcześniej. Spory, niezwykle ruchliwy, głośny miejski organizm. Niska, zupełnie nieeuropejska architektura, labirynt wąskich uliczek. Samochody i skutery, ryksze i rowery, ale przede wszystkim ocean ludzi. Turyści i zwykli mieszkańcy, armia pracowników branży turystycznej, rzemieślnicy, sprzedawcy ubrań, pamiątek, handlarze haszyszem i wielu innych. Katmandu liczy aktualnie nieco ponad 880 tysięcy mieszkańców. Jak na stolicę to raczej niewiele, tyle, że cała stołeczna społeczność tłoczy się na zaledwie pięćdziesięciu kilometrach kwadratowych. Łatwo policzyć, że gęstość zaludnienia to aż 16 tysięcy osób na każdy kwadratowy kilometr. To, dla przykładu, ponad trzy razy tyle, co w Londynie i prawie pięć razy tyle, co w Warszawie!
Szybko płyną godziny w tym oszałamiającym mieście. Wzrok i słuch, węch i smak pracują równo, bez najmniejszej przerwy. Chłoniemy wszystko, jak pokarm, jak powietrze. Dzień kończy się nagle.
01.10.2009 – „Durbar Square: serce miasta”
Pierwsza noc w Nepalu za nami. Poranek wita nas niesamowitym upałem. Na termometrze prawie trzydzieści kresek. Gęste, ciężkie od wilgoci powietrze. Wstajemy dość wcześnie, by w pierwszej części dnia zadość uczynić wszystkim formalnościom i w stosownych urzędach zdobyć niezbędne w związku z planowanym trekkingiem turystyczne legitymacje, pozwolenia oraz bilety wstępu do Narodowego Parku. Ku naszemu lekkiemu zaskoczeniu okazuję się jednak, że wymagane dokumenty załatwić można w naszym hotelu. Wypełniamy więc formularze, kserujemy paszporty, uiszczamy stosowne opłaty. Szybko, sprawnie i przede wszystkim wygodnie, a wszystko za cenę naprawdę niewielkiej prowizji. Nie minęło nawet pół godziny i już siedzimy spokojnie w hotelowym ogrodzie. Dzieląc się warzywnymi omletami i dzbankiem herbaty z przyjemnością odkrywamy jak pożywne i smaczne można zjeść w Nepalu śniadanie za nieco ponad 100 rupii (4 PLN) na głowę. Zaraz po posiłku ruszamy na spacer. Kierunek: centralna część starego miasta – Durbar Square.
Durbar Square tworzą cztery połączone ze sobą place, wokół których zgrupowana jest większość najciekawszych zabytków nepalskiej stolicy. Z tego też powodu jest najczęściej zwiedzanym fragmentem Katmandu. Zwłaszcza w sezonie ciągną tu całe zastępy turystów, dlatego też najlepszą porą na zwiedzanie jest wczesny ranek. Temperaturę da się jeszcze wytrzymać, słońce nie pali tak mocno, mieszkańcy okolic placu oddają się swoim codziennym rytuałom, a zwiedzających jest jak na lekarstwo. W późniejszych godzinach robi się gorąco, parno, place stają się zatłoczone i gwarne. Co za tym idzie – przyjemność z samego zwiedzania znacznie spada.
Na Durbar Square turyści mogą dostać się na kilka sposobów. Najbardziej popularnym jest oczywiście uiszczenie stosownej opłaty w jednej ze strzegących placu kas (300 rupii – 12 PLN od głowy). Każdy, kto posiada odrobinę więcej czasu, dobrą mapę i podstawową umiejętność jej czytania może okrążyć plac i dostać się na niego za darmo. Przy prowadzącej na Durbar Square od południa Freak Street, słynnej w latach siedemdziesiątych ulicy „dzieci kwiatów”, nie ma bowiem kasy, trzeba tylko w trakcie zwiedzania trzymać się z dala od strażników, aby uniknąć możliwej kontroli biletów. Można też zrobić ukłon w stronę lokalnej nieopodatkowanej przedsiębiorczości i wynająć jednego z szerokiego grona oferujących swoje usługi przewodników. I chociaż z reguły unikamy tego typu towarzystwa, tym razem dajemy się namówić, mając nadzieję na szczyptę ciekawych wiadomości oraz na bliższy kontakt z żywym tubylcem.
Toya przekonał nas do siebie promiennym uśmiechem, płynną angielszczyzną oraz bogatym doświadczeniem, o którym zaświadczały dwa z dumą zaprezentowane nam, lekko wiekowe notesy, wypełnione po brzegi opiniami wielonarodowej rzeszy poprzednich klientów. Nie musieliśmy Toyi szukać, Toya sam nas znalazł. Opłata za jego usługi wynosi 700 rupii (28 PLN) od pary. W cenie: wejście i ponadgodzinne zwiedzanie. Zanim jednak nasz przewodnik rozpocznie swój właściwy wykład musimy najpierw dostać się na plac, tzn. ominąć kasy. Śmiało podążamy więc za Toyą: najpierw brama, potem tajemnicze podwórko, jakiś dom, by w końcu przez środek czyjegoś mieszkania trafić tuż przed Hanuman Dhoka – królewski pałac, jeden z głównych obiektów Durbar Square. Od samego początku jesteśmy pod wrażeniem. Wokół nas niesamowita mnogość niezwykłych budowli: obfitujący w drewniane zdobienia pałac Kumari, sięgający aż XII wieku Kasthamandap, od którego podobno pochodzi nazwa Katmandu, świątynie Jagannath Mandir, Ganesi, Sziwy i Parvati, dziesiątki innych świątyń, posągi i pagody. Każdy element Durbar Square jest mniej lub bardziej cennym zabytkiem, a spędzony na placu czas to jak nagły skok do świata sprzed kilkuset lat
Toya szybko przechodzi do rzeczy. Jego wykład przeradza się w ciekawą opowieść o dziejach Nepalu, Nepalczykach, historii Katmandu, tutejszych bóstwach i religiach, kulcie Kumari, świętych ludziach, świętych krowach, paleniu haszyszu i hipisach. Mamy mnóstwo zapytań, Toya ma mnóstwo cierpliwości. Czasem tylko zdradza lekkie podenerwowanie, kiedy nazbyt mocno poświęcamy się zdjęciom. Może spieszno mu do kolejnych klientów, a może, jak każdy prawdziwy gawędziarz nie lubi, kiedy słuchacze nie poświęcają właściwej uwagi jego opowieściom.
Mijają kolejne kwadranse. Lejący się z nieba żar coraz bardziej przygniata nas do ziemi. Nieznośnie spragnieni ledwo trzymamy się na nogach. Tym chętniej odpowiadamy na propozycję czułego na nasze potrzeby przewodnika i już po chwili znikamy w drzwiach jednego z okalających plac budynków. Musi minąć trochę czasu zanim palone przez ponad godzinę nepalskim słońcem oczy przyzwyczajają się do ciemnego pomieszczenia. Mała spelunka trzy na trzy: dwie ściśnięte pod ścianą ławy, z boku coś na kształt pieca, podejrzany zapach, drażniący dym. Toya, nasz tymczasowy przyjaciel, z zadowoleniem serwuje herbatę. Lekko niedomyte naczynia, gorący, dziwnie tłustawy płyn w kolorze benzyny. Nie odmawiamy. Pijemy z wdzięcznością i „ze smakiem”. Nie chcemy nikogo urazić.
02.10.2009 – „Monkey Temple”
Wczesne popołudnie. Piekielnie gorąco i duszno. Nad centrum Katmandu unoszą się obłoki pary. Chwilę wcześniej przeszła nad miastem naprawdę spora ulewa, temperatura jest jednak aż tak wysoko, że niemalże od razu woda na powrót zmienia swój stan skupienia. Nie zdążyło się nawet odrobinę ochłodzić.
Czekając aż w naszych żołądkach prawidłowo ułożą się papady, placki chapati, ryż, rozmaite warzywa w pikantnym curry, i owocowe lassi, badamy wzrokiem wystrój lokalu, w którym właśnie zaserwowano nam jeden z najlepszych posiłków w naszym życiu. Shree Lal to znakomita wegetariańska restauracja ulokowana w centrum Thamelu na pierwszym piętrze jednego z przyulicznych budynków. Jej specjalnością jest kuchnia nepalsko-indyjska, ale ktoś, kto poszukuje potraw chińskich, tybetańskich czy nawet europejskich, również nie wyjdzie stąd głodny. Bardzo niskie ceny, spore porcje, ale przede wszystkim pyszne, niezwykle aromatyczne dania. Można śmiało na chybił trafił wybrać dowolną z dziesiątek tajemniczo zwanych potraw, a każda z nich, zaręczamy, będzie niepodważalnym dowodem geniuszu urzędującego tu szefa kuchni. W całym Katmandu jedzenie jest wyjątkowo dobre, ale to właśnie dzięki takim miejscom, jak Shree Lal wielu znawców sztuki kulinarnej głosi bardzo odważne opinie, że na wschód od Istambułu kuchnia stolicy Nepalu nie ma sobie równych.
A dziś rano, zaraz po śniadaniu, pierwszy raz trochę odważniej wyszliśmy na spotkanie Katmandu i na kilka godzin opuściliśmy oswojoną już jego turystyczną część. Spacer po obrzeżach miasta był sam w sobie ciekawym doświadczeniem, ale największe wrażenie wywarł na nas Swayambhunath, zwany też Monkey Temple, na który wcale nie bez wysiłku wspięliśmy po kilkuset niezwykle stromych stopniach.
Swayambhunath to duży zespół hinduistycznych i buddyjskich obiektów sakralnych zlokalizowany około trzech kilometrów na zachód w linii prostej od centrum Katmandu, na szczycie wzniesienia wyraźnie wyrastającego ponad resztę okolicy (Katmandu leży na wysokości ok. 1350m.n.p.m.). Przy dobrej pogodzie rozciąga się stąd ciekawy widok na całe miasto i sporą część okalającej go doliny, a w oddali dojrzeć można podobno białe ściany Himalajów. Podobno – my niestety nie mieliśmy tyle szczęścia. Sporą część tej szerokiej panoramy przed naszym wzrokiem ukryły chmury, resztę planu mocno zubożył unoszący się nad stolicą smog. Trudno. Mimo tego wyprawę na wzgórze zaliczymy do udanych. W tym spokojnym i urokliwym miejscu zawsze dobrze jej spędzić trochę czasu i z bliska przyjrzeć się tutejszemu religijnemu życiu. Prawie 80% Nepalczyków to hinduiści, większość z pozostałych 20% to buddyści. Zarówno dla pierwszych, jak i dla drugich Swayambhunath jest miejscem świętym, co najdoskonalej ukazuje w jak wyjątkowej zgodzie współistnieją w Nepalu te dwie wielkie religie. Co więcej, część tutejszych mieszkańców odprawia modły zarówno w świątyniach buddyjskich jak i hinduistycznych, a także obchodzi święta obu religii. Rzadko spotykana w świecie harmonia. By wyjaśnić jej fenomen nie wystarczy odwołać się do podobieństw i punktów stycznych buddyzmu i hinduizmu, choć oczywiście jest ich sporo, a najlepszym przykładem może być osoba Buddy, który w buddyzmie zajmuje rzecz jasna centralne miejsce, dla hinduistów jest zaś reinkarnację boga Wisznu. Nie wiadomo jednak, czy owo przyjazne współistnienie byłoby możliwe gdyby nie charakterologiczny rys i natura samych Nepalczyków – ich prostolinijność, pogodność, otwartość na innych i niezwykła życzliwość. Nie mamy wątpliwości, że w dziedzinie ducha cały świat zachodni może się od mieszkańców Nepalu sporo nauczyć.
03.10.2009 – „Ostatnie chwile w stolicy”
Jest kilka minut po szóstej, niewiele więcej po wschodzie słońca, kiedy spokojnym krokiem ruszamy w stronę Kantipath, gdzie powinien czekać na nas autobus do Pokhary. Mimo mżawki zrezygnowaliśmy z taksówki. Nie ze skąpstwa, ani też dla jakiejś specjalnej oszczędności. Chcieliśmy po prostu na spokojnie pożegnać się z miastem. Ale o tak wczesnej porze ulice Katmandu nie budzą naszej sympatii. W pierwszym odruchu jeszcze bardziej niż zwykle poraża ilość śmieci. Ach prawda – o tym przecież jak dotąd w ogóle nie wspominaliśmy. Czas więc na osobny akapit.
Delikatnie rzecz ujmując czystość nie jest najmocniejszą stroną nepalskich miast, chcąc być bardziej dosadnym trzeba by rzec, że wszechobecny syf jest ich prawdziwą zmorą. Jeśli próbowalibyśmy wskazać w Nepalu jakiś przykład cywilizacyjnych zapóźnień to problem zanieczyszczenia miejskich aglomeracji z całą pewnością doskonale się na takowy nadaje. Nie mieści się nam w głowach, że na początku XXI wieku większość domów w Katmandu, przypomnijmy – stolicy całkiem sporego kraju, nie ma śmietnika, co gorsza – podobno są i takie, które nie mają nawet ustępu! Absolutnie wszystkie odpadki lądują więc na ulicy. Nie tylko niedopałki, papierki czy worki, lecz także zużyte rzeczy, części garderoby, odpadki organiczne i resztki jedzenia. Każdego dnia na większości ulic wzrastają małe wysypiska. Co tylko się da wieczorami wyżerają wygłodniałe zwierzęta – psy, krowy albo okoliczne ptactwo, z resztą bezskutecznie walczą nieliczne służby sprzątające. Naprawdę trudno opisać, jak to piękne i niezwykłe miasto śmierdzi nieraz stęchlizną i rozkładem.
Wracając jednak do porannej przechadzki – śmieci dość szybko przestają przykuwać naszą uwagę. Najbardziej szokuje nas bowiem widok śpiących na ulicach bezdomnych ludzi, w tym naprawdę wielu dzieci. Przysłonięta w dzień nędza teraz, na opustoszałych ulicach staje się aż nadto wyraźna. Tłoczący się tutaj jeszcze wczorajszego wieczora taksówkarze, pracownicy biur, sprzedawcy i hotelarze znikli – śpią pewnie w swoich ciepłych i wygodnych łóżkach, albo właśnie liczą wczorajsze zyski. Ludzie przed nami liczą… na odrobinę jedzenia i może kilka rupii. Ten nieznośny kontrast wpisany jest niestety w obraz każdego świata, niezależnie od kontynentu, zamożności państwa, ani społecznej wrażliwości jego obywateli. Refleksja nad nim będzie nam przez następne dni stale towarzyszyć.
Bez błądzenia szybko osiągamy cel. Kantipath to jedna z najważniejszych arterii Katmandu, przecinająca całe miasto z góry na dół. W tej jej części, do której przylega turystyczny Thamel zlokalizowany jest przystanek początkowy dla wszystkich przewoźników obsługujących autobusowe połączenie z Pokharą.
Bilety do Pokhary kosztują od trzech do dwudziestu dolarów w zależności od wybranej linii i oferowanego przez nią standardu. Najtańsze są autobusy państwowe, ale w przypadku podróżowania tymi przestarzałymi wehikułami, załadowanymi ludźmi po sam dach, trzeba zapomnieć o jakiejkolwiek wygodzie. Dwadzieścia dolarów żądają linie oferujące nowoczesne, komfortowe pojazdy, w cenę dodatkowo wliczone jest ubezpieczenie i obfity posiłek podczas jednego z postojów. Jeśli chodzi o nas, starając się roztropnie podejść do sprawy zdecydowaliśmy się na „złoty środek”, by w konsekwencji za dziesięć dolarów otrzymać zupełnie wygodne siedzenia, sporo przestrzeni na nogi, butelkę wody, a nawet klimatyzację – wiekową, ale, co najważniejsze, w pełni sprawną.
Z niezrozumiałych dla nas powodów start wszystkich autobusów przewidziany jest na tę samą porę i punktualnie o siódmej rano pokaźny, złożony z kilkunastu pojazdów konwój wyrusza w ponad dwustukilometrową trasę. Na jej pokonanie każdy autobus potrzebuje minimum siedem godzin. Nie ma znaczenia, czy ktoś wybrał opcję najdroższą, czy najtańszą. Fakt ten może dziwić chyba tylko kogoś, komu zupełnie obce są tutejsze realia. Wystarczy jednak wyobrazić sobie, jak wielkim wysiłkiem musi być budowanie drogi w tym dzikim, niezwykle górzystym terenie, by wszystko stało się jasne. Przyroda nie pozwala tu na wiele, a w tym przypadku zgodziła się zaledwie na dwa wąskie pasy, po jednym w każdym kierunku. Autobusy wloką się więc cierpliwie jeden za drugim. Wyprzedzanie graniczy z cudem. Dzień w dzień ciągnie się między Katmandu i Pokharą dwustukilometrowy korek. Żaden kierowca jednak nie narzeka. Ta zapchana droga to i tak dla tutejszej ludności prawdziwe dobrodziejstwo.
04.10.2009 – „Przystanek Pokhara”
Pokhara to spore, prawie dwustutysięczne miasto położone w centralnym Nepalu, około dwieście kilometrów na zachód od Katmandu. Jeszcze kilka dziesięcioleci temu była niewielkim, spokojnym ośrodkiem, znaną w latach 70-tych mekką hipisów. Dziś jest niezwykle cenioną przez turystów, szybko rozwijającą się nepalską stolicą turystyki i aktywnej rekreacji. O ile Katmandu słynie głównie z wytworów ludzkich rąk i z tętniących życiem ulic, o tyle Pokhara swoją popularność zawdzięcza przede wszystkim walorom przyrodniczym, przepięknemu położeniu nad urokliwym Phewa Tal, drugim, co do wielkości jeziorem w Nepalu, oraz bezpośredniej bliskości masywów Dhaulagiri, Annapurny i Manaslu, których szeroka panorama dostarcza niezwykłych estetycznych doznań. Okolice miasta obfitują w urodzajne gleby, co w połączeniu z klimatem – ciepłym i wilgotnym, sprawia, że przez większą część roku można obiadać się tutaj bananami, pomarańczami i całym bogactwem rozmaitych warzyw.
Do Pokhary bez większych problemów dotarliśmy wczoraj około godziny 15.00. Ulokowaliśmy się w „zaklepanym” już w Katmandu Hotelu Grand Holiday, w turystycznej dzielnicy Lakeside – również bez większych problemów. No może tylko trochę zbyt długo trwały procedury kwaterunkowe i na krótki moment nasze zmęczone ośmiogodzinną jazdą głowy trochę się zagotowały, a jeśli któryś z pracowników hotelu uważniej się nam wtedy przysłuchiwał, miał niepowtarzalną okazję, by nauczyć się kilku polskich przekleństw. Ostatecznie dostaliśmy jednak wszystko, co nam obiecano, wydaje się więc, że wszelkie nerwy były zupełnie niepotrzebne, a cały problem miał swoje źródło w nas samych i w naszych przywiezionych do Nepalu z Europy, zupełnie nie przystających do tego świata schematach myślenie. Do Nepalczyków po prostu trzeba się przyzwyczaić. Oni zawsze mają czas i na całe szczęście żaden nadpobudliwy turysta ich luźnemu, niespiesznemu ideałowi życia nie jest w stanie zagrozić.
Przez resztę wczorajszego dnia oddawaliśmy się lenistwu, a wszelkim naszym poczynaniom towarzyszyło uczucie spokoju i błogości. Nawet nie przypuszczaliśmy, jak bardzo nam tego brakowało. Katmandu było miejscem niezwykłym, ale każdego dnia wypompowywało z nas tyle energii, że zaraz po zmroku nieprzytomni lądowaliśmy w łóżkach. W Pokharze pierwszy raz poczuliśmy się nie jak w podróży, lecz jak na wakacjach. Słońce, jezioro, świeże owoce, muzyka, piwo… Postanowiliśmy, że po trekkingu wrócimy tu jeszcze na kilka dni, by wziąć dla siebie z tego przyjaznego miejsca możliwie jak więcej.
Dzisiaj wstaliśmy bardzo wcześnie, by cieszyć się długim dniem i nie zmarnować ani godziny z tej ostatniej, przynajmniej na ten moment, doby w dolinie Pokhary. Spacery nad jeziorem, przechadzki po Lakeside i poza nim, piesza wyprawa do wodospadu Devin (Devin’s Fall). W ramach rozruchu wspięliśmy się także na przewyższające miasto o około trzysta metrów wzgórze, na szczycie którego znajduje się znana Stupa Pokoju (World Peace Stupa). Niestety znowu trafiliśmy na kiepską widoczność – mocno opatulone chmurami Himalaje kolejny raz nie zechciały ukazać nam nawet skrawka swojego oblicza. Szkoda, bo przy dobrej pogodzie rozciąga się ze wzgórza niezwykły widok: w dole jezioro Phewa Tal i Pokhara, w oddali wspaniała panorama obejmująca Dhaulagiri I (8167m.n.p.m.), szczyty Annapurna Himal, w tym najwyższy Annapurna I (8091) i spektakularny Machhapuchhare (6997), na wschodzie zaś najwyższe szczyty Gorkha Himal – Manaslu (8156), Peak 29 (7835), Himalchuli (7893).
Trochę już nas ta zachmurzona pogoda zaczęła niepokoić. Na następny dzień przecież zaplanowaliśmy początek trekkingu. Oczywiście w dolinie panują nieustanne upały a temperatura nawet w nocy nie spada poniżej 25 kresek, ale góry to inna sprawa – cały czas osnuwa je gruba warstwa ciężkich cumulonimbusów. Jak dotąd chmurzasta kurtyna ustąpiła na dłuższy moment tylko raz, ukazując poprzedniego wieczora naszym wygłodniałym oczom złocące się w świetle zachodzącego słońca masywy Annapurny i Manaslu. Prognozy pogody na najbliższe dni nie są niestety najlepsze, żeby nie powiedzieć fatalne – wszystkie wieszczą opady deszczu, a w wyższych partiach szlaków nawet śnieg. Czyżby monsun jeszcze nie odpuścił? Mamy cichą nadzieję, że tutejsi meteorologowie mylą się równie często, jak pogodowi fachowcy z naszego świata.
05.10.2009 – „Odcinek specjalny: Pokhara-Nayapul”
Nadszedł wreszcie długo oczekiwany przez nas moment. Na kilkanaście dni opuścimy miejską część Nepalu, by z bliższa przyjrzeć się masywowi Annapurny. Zanim jednak na własnych nogach ruszymy przed siebie, musimy wpierw pokonać 42-kilometrowy dystans do Nayapul, gdzie swój początek mają najważniejsze okoliczne szlaki.
Punktualnie o 6.00 pod hotel podjeżdża umówiona wcześniej taksówka. Suzuki Maruti. Jakżeby inaczej? Niezbyt zadbane, na oko rocznik 96. Niemalże identyczne, jak 90% miejscowych pojazdów. Może jedynie odrobinę bardziej dotknięte zębem czasu. Ale zdaniem taksówkarza to nie jakiś tam zwykły samochód, lecz prawdziwy bolid z wyścigową duszą, za jego kierownicą zasiada zaś słynny w całej okolicy mistrz w sztuce poruszania się po tutejszych trasach. Odważne tezy stara się od razu poprzeć dowodem. Ruszamy z impetem i już po kilkunastu minutach za naszymi plecami znikają ostatnie zabudowania Pokhary. Droga wydaje się bardzo trudna, nawet jak na tutejsze standardy. Stroma, kręta, miejscami wąska jak górska ścieżka. Jeszcze niedawno był tu normalny asfalt, ale najwyraźniej przegrał z bezwzględną przyrodą i trudnym klimatem, bo większa jego część znikła, pozostawiając po sobie gigantyczne dziury i koleiny. Nawet w głowach Polaków, przyzwyczajonych przecież do dziurawych dróg, nie mieści się, że w takich warunkach możliwa jest szybka i bezpieczna jazda, zwłaszcza tak małym pojazdem jak nasz. Ale taksówkarz ma najwyraźniej w tym temacie inne zdanie i mocno dociska gaz ze spokojem wyprzedzając kolejne samochody. Nie ma dla niego żadnego znaczenia, czy to akurat wąska droga pod górę, stromy, szybki zjazd, czy też wiodąca nad urwiskiem serpentyna. Nie chcemy nawet patrzeć na licznik, ale patrzymy i… nie przyjmujemy jego wskazań do wiadomości. By utrzymać się na siedzeniach dłonie wbijamy w tapicerkę, a nogami mocno zapieramy się o podłogę. Chwilami przez głowę przebiega nam nawet zupełnie obca na co dzień myśl o zapięcia pasów, tyle że w naszym Suzuki próżno takowych w ogóle szukać. I chociaż z każdym kolejnym kilometrem nasze zaufanie do taksówkarza coraz wyraźniej bierze górę nad początkowymi obawami i niepewnością, to jednak ciągnąca się na lewym policzku naszego „Nepalskiego Kubicy” wielka blizna już do końca jazdy każe nam zmagać się z najbardziej, jak się nam wydaje, istotnym na ten moment egzystencjalnym pytaniem: czy często zdarzają się mu wypadki w pracy? Ściskamy kciuki, by go tym razem oszczędził pech.
O godzinie 7.15 ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu docieramy do Nayapul. Z niedowierzaniem porównujemy wskazania zegarków. To chyba nowy rekord trasy. Jesteśmy kilkadziesiąt minut przed czasem. Jak najbardziej zadowoleni z takiego obrotu sprawy, łapiemy głębszy oddech, dziękujemy kierowcy za szczęśliwą jazdę, zapytujemy o szlak do Birethanti, serdecznie się żegnamy. Toboły na plecy i w drogę. Rozpoczynamy dziewiczą dla nas przygodę z Himalajami.
06.10.2009 – „Przez krainę Gurungów”
Całą noc solidnie padało. Rano deszcz jeszcze bardziej się nasilił. Jesteśmy od świtu na nogach, opóźniamy jednak wymarsz, czekając aż pogoda trochę się nad nami ulituje. Zajadamy się chlebem Gurungów (100 rupii, tzn. 4 PLN) i z balkonu naszego Hotelu Sherpa przyglądamy się jak Ghandruk coraz szczelniej otula pierzyna chmur.
Ghandruk to jedna z największych w okolicy wiosek, ważny węzeł komunikacyjny, a co za tym idzie, bardzo popularne wśród turystów, pasterzy i tragarzy miejsce odpoczynku. Można stąd wyruszyć w jedną z czterech stron: na północ do Chhomrong i Bazy Annapurny, na południe, odwracając naszą wczorajszą trasę, do Birethanti i Pokhary, na zachód do Tadapani i Ghorepani, na wschód do Landruk. W literaturze trudno doszukać się jakichkolwiek informacji określających wielkość powierzchni lub liczbę mieszkańców Ghandruk. Pewnym jest tylko to, że należy on do największych w rejonie Annapurny osad Gurungów – twardych, ale i bardzo przyjaznych nepalskich „górali”. Gurungowie, zamieszkujący przede wszystkim środkowy i centralny Nepal, są w olbrzymiej większości wyznawcami buddyzmu. Mimo, że na co dzień zajmują się przede wszystkim hodowlą zwierząt, pasterstwem oraz rolnictwem – uprawą ryżu, prosa, ziemniaków i warzyw, na świecie kojarzeni są głównie jako niezwykle bitni żołnierze. Formowane w dużej mierze właśnie z Gurungów, podlegające Koronie Brytyjskiej oddziały Gurków, znane są chyba każdemu, kto chociaż odrobinę interesuje się historią wojen i współczesną wojskowością. Słynące ze swego poświęcenia, doskonale wyszkolone jednostki do dziś służą na frontach całego świata. To z kolei ma bezpośredni wpływ na życie takich właśnie wiosek, jak Ghandruk. Pokaźne żołnierskie emerytury i żołd pozwalają wielu tutejszym rodzinom dostatnio żyć, a także wyraźnie rozpędzają miejscową gospodarkę.
Do Ghandruk przyczłapaliśmy wczoraj popołudniu z Nayapul. Ten rozpoczynający nasz trekking do Południowej Bazy Annapurny (Annapurna Base Camp, A.B.C.) odcinek nie był w żadnym fragmencie wymagający technicznie, co nie znaczy, że jego pokonanie nie przysporzyło nam jakichkolwiek trudności. Szlak nie osiągnął jeszcze dużej wysokości, ciągle więc mocno dawał się nam we znaki upał. Pewnie tego pożałujemy, ale całkowicie przepoceni, zamarzyliśmy przez chwilę o kilkustopniowym ochłodzeniu. Podczas marszu nieprzywykłe jeszcze do noszenia całego ekwipunku plecy troszeczkę się skarżyły. Podobnie zresztą jak nogi, które na ciągnących się pośród wąskich tarasów pól ryżowych stromych schodach, musiały wziąć na siebie cały wysiłek. Minęliśmy po drodze Birethanti – sporą osadę, ostatnią, do której w tym rejonie można dostać się inaczej niż piechotą, oraz kilka maleńkich wiosek – Chimrong, Syauli Bazar, Kimche. Pokonanie całego odcinka, którego początek i koniec dzieliło prawie tysiąc metrów wysokości, zajęło nam około sześć godzin.
Na szlaku nie spotkaliśmy zbyt wielu osób. Kilku turystów, paru miejscowych rolników, nielicznych tragarzy, gromadkę dzieciaków próbujących wyciągnąć od nas „some sweets” oraz dwóch kilkunastoletnich pasterzy, chętnych po bardzo promocyjnej cenie odsprzedać nam „the best nepalish hashish”. Ludzi na tyle mało, by móc w spokoju napawać się pięknem tutejszej przyrody i wystarczająco dużo, by w razie wątpliwości zapytać kogoś o drogę. Ważnym odkryciem był również fakt, że baza noclegowa jest naprawdę gęsta i co kilka kilometrów znajdują się przygotowane pod nocleg dla turystów, skromne, ale całkiem przytulne obiekty. Ucieszyliśmy się bardzo, bo być może nawet przy zapowiadanym załamaniu pogody, będziemy mogli małymi kroczkami zbliżać się do zamierzonego celu.
Wybiła jedenasta, gdy niebo nad Ghandruk trochę rozjaśniło się a deszcz wyraźnie zelżał. W lekkiej mżawce wyruszamy na drugi odcinek trekkingu. Naszym celem jest Chhomrong. Według literatury, na pokonanie tego kilkunastokilometrowego odcinka trzeba zaplanować około pięciu godzin. Uwzględniając więc późną godzinę startu, a nawet ewentualne dłuższe przerwy podczas marszu, i tak powinniśmy spokojnie zdążyć przed zmrokiem.
Wędrówka od początku nie należy do najprzyjemniejszych. Na zmianę mży albo pada, w dodatku jest duszno i parno. Mocno eksploatowany na stromych stopniach, obciążony sporym bagażem organizm z trudem radzi sobie z odprowadzaniem ciepła. Zadania nie ułatwia mu szczelne opakowanie z przeciwdeszczowej odzieży. Przy tak intensywnym wysiłku w gorącym i wilgotnym klimacie nawet najlepsze membrany nie są w stanie w stu procentach wywiązać się ze swojej roli. Po kilkudziesięciu minutach nasze kurtki są przesiąknięte wodą z obu stron. Od zewnątrz nieustannie moczy je deszcz, od środka, wylewający się z nas litrami pot. Najłatwiej byłoby się po prostu rozebrać, tyle, że ten i tak raczej mało racjonalny pomysł, zupełnie niemożliwym czyni jeden mały szczegół. Deszczowa pogoda wyjątkowo sprzyja aktywności pewnych małych żyjątek – na zalesionych fragmentach szlaku pojawiają się pijawki. Te niewielkie, rozsmakowane w krwi „robale” wykorzystują każdy moment, by niezauważenie wpełznąć pod ubranie i wgryźć się w nawet najmniejszy, nieroztropnie niezabezpieczony fragment ciała. Szybko czepia się nas kilka sztuk i radzimy sobie z tym faktem raczej średnio. Oczywiście znamy sposoby postępowania w takich sytuacjach, ale, wierzcie bądź nie, nie da się stojąc w strugach deszczu, patrząc jak coś ssie twoją krew, spokojnie rozpakowywać plecaka. Ostatecznie, w lekkiej panice, nerwowym odruchem zrywamy z siebie wszystkich darmozjadów. Niestety, z każdej, pozostawionej przez przyssawki ranki, puszcza się spora strużka krwi. Rozglądamy się za względnie suchym miejscem i kawałkami plastra staramy się załatać ufajdane na czerwono łydki.
Przekraczamy maleńką wieś Khumrong i rozpoczynamy długie kilkukilometrowe zejście do leżącego na dnie doliny Kimrong. W gęstym rododendronowym lesie pijawki przypuszczają zmasowany atak. Są wszędzie. Po kilka na każdym kamieniu. By uniknąć kolejnych z nimi spotkań, puszczamy się przed siebie w sprinterskim tempie. Nie mija nawet pół godziny, kiedy, przez prowizoryczny most, rozpięty nad oszalałą w tym deszczowym dniu rzeką Kyumnu Khola, wkraczamy do Kimrong. Jeszcze chyba nigdy nie pokonaliśmy podobnego odcinka tak szybko. Jesteśmy delikatnie przemoczeni i zziębnięci. Zresztą nie tylko my. W jadalni prymitywnego guesthouse’u, w oczekiwaniu na poprawę pogody razem z nami tłoczy się międzynarodowe towarzystwo: Niemcy, Francuzi, Hindusi, Izraelczycy i kilku nepalskich tragarzy. Wszyscy popijają imbirową herbatę i prezentują sobie nawzajem ślady po pijawkach.
Na poprawę pogody bezowocnie czekamy ponad sześć kwadransów. Cały zapas czasu, który zyskaliśmy dzięki szaleńczemu tempu w pierwszej części dnia, właśnie się wyczerpał. Popołudnie coraz bardziej dojrzewa, do zmroku pozostało już tylko dwie i pół godziny. Trzeba podjąć decyzję: ruszamy do Chhomrong, czy nocujemy w Kimrong? Mimo, że kuszą nas zaścielone białą pościelą łóżka tutejszych hotelów, decydujemy się jednak zignorować pogodę i wrócić na szlak. Jak się okazało, wybór był właściwy, bo po kilkunastu minutach deszcz wyraźnie słabnie. Wykorzystujemy ten moment w stu procentach. Podkręcamy tempo, pokonujemy kilkusetmetrowe wzniesienie i szczęśliwie docieramy do Chhomrong.
07.10.2009 – „Chhomrong: w oczekiwaniu na pogodę”
O położonych w górach nepalskich wioskach można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że są przesadnie estetyczne. Gdyby nie otaczające je monumentalne szczyty i bujna przyroda, trudno byłoby przypisać im jakiś specjalny urok. Człowiekowi, który nigdy nie widział ich na własne oczy niezwykle trudno je sobie właściwie wyobrazić. By stało się to możliwe trzeba całkowicie porzucić obraz wszystkich widywanych dotychczas w swoich rodzinnych stronach ludzkich osiedli i odstąpić na chwilę od zachodniego myślenia o zasadach przestrzennego planowania. W tutejszych wioskach nie ma ulic, skrzyżowań, chodników, ani nawet głównego placu. Są tylko zbudowane z tysięcy skalnych schodów, przylepione do stromych zboczy wąskie ścieżki, kluczące wokół niskiej, bardzo surowej architektury, wykorzystującej na ochronę przed kaprysami pogody każdy dostępny materiał: cegłę, kamienie i głazy, drewno, słomę oraz sporą ilość falistej blachy. Jednym z takich właśnie miejsc jest położony na wysokości 2150 m n.p.m. Chhomrong.
Chhomrong to, obok Ghandruk, druga najważniejsza w okolicy wieś Gurungów, a zarazem ostatni punkt na szlaku do Bazy Annapurny, w którym na strudzonych turystów oczekuje coś więcej niż tylko dach nad głową i ciepły prowiant. W tej zamieszkałej przez kilka tysięcy osób osadzie, opadającej z samego szczytu wzgórza aż do płynącej kilkaset metrów niżej rzeki, oprócz pokaźnej, zdolnej pomieścić kilkaset osób noclegowej bazy, znajduje się sporo restauracji, pseudopizzeria, szkoła podstawowa, boiska do piłki nożnej i siatkówki oraz kilka całkiem nieźle jak na tutejsze warunki zaopatrzonych sklepików, oferujących nie tylko wodę, napoje, słodycze, lecz także sporo pamiątek, dywany, mapy, trochę garderoby i część trekkingowego ekwipunku. Przy odrobinie szczęścia można tu dostać nawet wymienne kartusze do kuchenek gazowych. Nie wolno jednak zapominać, że cały asortyment dociera do Chhomrong na plecach tragarzy, a do najbliższego miasta są dwa dni drogi. Co za tym idzie – ceny większości produktów, rosnące w Nepalu wprost proporcjonalnie do wysokości i odległości od „cywilizacji”, są wyraźnie wyższe niż na nizinach. Przykład? O ile w centrum Katmandu lub Pokhary butelka coca-coli kosztowała przeważnie 20 rupii (0,8 PLN), o tyle tutaj płacimy już za nią ponad 4 razy tyle (90 rupii, tzn. 3,5 PLN), a jak się wkrótce na przekonamy, w Bazie Annapurny osiąga ona astronomiczną cenę prawie 200 rupii (8 PLN). Oczywiście nie wszystkie wydatki na trekkingu rosną tak znacznie. Dotyczy to przede wszystkim towarów zagranicznych, które absolutnie nie są niezbędne do przeżycia i normalnego funkcjonowania. Dla odróżnienia, ceny posiłków w hotelikach wzrastają tylko od kilkunastu do kilkudziesięciu procent, a opłata za nocleg w całym rejonie Annapurny, niezależnie od wysokości, jest tak samo niska i wynosi zaledwie od stu do dwustu rupii (4-8 PLN) za dwuosobowy pokój. Tak, tak, to nie pomyłka. Na wysokościach powyżej 3000 m n.p.m. ceny słodkich napoi przekraczają nieraz cenę noclegów. Dziwne? Może dla nas, ale na pewno nie dla zaopatrujących okolicę tragarzy, którzy ciężkie, szklane butelki i niepraktyczne sprzęty niosą na swoich plecach nieraz dobrych kilka dni.
Do Chhomrong dotarliśmy wczoraj późnym popołudniem solidnie zmoczeni. Nie byliśmy zbyt wybredni i, podobnie jak w Ghandruk, zatrzymaliśmy się w pierwszym miejscu, które było w stanie zaoferować nam wolny pokoik. Nasz hotel wygląda niemal identycznie jak większość tutejszej bazy noclegowej. Tworzą go trzy niewielkie budynki: pierwszy w całości przeznaczony jest dla turystów (pokoje, ubikacja, łazienka), drugi to skromny dom właścicieli, w trzecim zlokalizowana jest świetlica – miejsce spotkań, odpoczynku i oczywiście spożywania posiłków. Nazwa hotelu – Point View Lodge – sugerująca, że powinna rozciągać się stąd niezwykła panorama albo przynajmniej ciekawy dla oka widok, przy aktualnej pogodzie wydaje się nam jakimś wyjątkowo ponurym żartem.
Kiedy wczoraj kładliśmy się spać, mocno ściskaliśmy kciuki licząc na lepsze pod względem warunków atmosferycznych jutro. Jutro przyszło szybko i przyniosło jedną podstawową zmianę. O ile poprzedniego dnia mżyło, padało bądź lało naprzemiennie, o tyle teraz leje cały czas. Już w nocy niebo otwarło się na dobre. Od tego momentu potoki wody uderzają z olbrzymią siłą w całą okolicę, wpędzając stłoczonych w hotelach turystów w lekkie przygnębienie. Nie tak miało to wyglądać. Takie ulewy to rzecz normalna dla pory monsunowej, w październiku to jednak anomalia. Niestety nikt nie zna stosownych zaklęć, które mogły udobruchać tutejsze pogodowe bóstwa. Ani nasz kręcący z niedowierzaniem głową i bezradnie wzruszający ramionami gospodarz, ani grupka ze zniecierpliwieniem gapiących się w niebo tragarzy, ani zawiedzeni turyści: rodzina Francuzów, czwórka suszących na sobie całkowicie przemoczoną odzież Hiszpanów i trzęsąca się z zimna Niemka. Być może znają takowe Chińczycy, których liczna grupa, ku naszej rozpaczy, zatrzymała się w naszym hoteliku. Tyle, że aktualnie są bardzo zajęci – całkowicie oddają się swoim wartym kilkadziesiąt tysięcy złotych fotograficznym zabawką, najnowszym rodzajom komórek, przede wszystkim zaś spontanicznie zorganizowanemu karaoke, które stopniowo wykańcza odporność kolejnych członków naszej małej społeczności.
Ruch na szlaku niemal zupełnie ustał. Od wczoraj widzieliśmy może kilkanaście osób, wszyscy zgodnie obierali drogę w dół. Część z nich do górskich wędrówek do tego stopnia zniechęciła pogoda, że postanowili możliwie jak najszybciej dostać się do ciepłej i słonecznej Pokhary. Pozostali to turyści, którzy w agencjach, za wcale nie małe pieniądze wykupili krótkie trekkingi z przewodnikiem i teraz każdy dzień zwłoki nie tylko zaburza program ich wycieczek, ale i wiąże się niestety z dodatkową opłatą. Jeśli chodzi o nas – czekamy. Czas na szczęście nigdzie nas nie goni. Zdając sobie doskonale sprawę z tego, co mogą czasami zaserwować człowiekowi góry, wygospodarowaliśmy na trekking o kilka dni więcej niż sugerowała literatura. Dzięki temu ze spokojem obserwujemy, jak za oknem wszystkie ścieżki zamieniają się w całkiem pokaźne wodospady. Nie ma rady. Będziemy musieli zostać w Chhomrong na kolejną noc.
Grzejemy się w świetlicy w oczekiwaniu na obiad. Nie jesteśmy w Nepalu pierwszy dzień, więc ciągnący się trzy kwadranse okres przygotowywania posiłku nie robi na nas większego wrażenia. To w tym kraju norma, zwłaszcza w górach. Trzeba jednak od razu zaznaczyć, że nie wynika to z lenistwa bądź opieszałości tutejszych kucharzy, lecz z faktu, że każda z kilkunastu, czy nawet kilkudziesięciu znajdujących się w menu potraw przygotowywana jest dla wygłodniałego turysty od samego początku do końca. Prześledźmy więc cały rytuał: faza pierwsza – złożenie zamówienia, faza druga – gospodarz lub któreś z jego dzieci rusza do ogródka, zbiera ziemniaki, zrywa bukiet warzyw i kilka liści świeżych przypraw, faza trzecia – składniki trzeba umyć i obrać, faza czwarta – właściwe gotowanie. Wszystko razem trwa kawał czasu, w zamian jednak, nawet w najbardziej podejrzanie wyglądających jadłodajniach, otrzymujemy świeże, smaczne i aromatyczne dania. Codziennie staramy się poznawać kolejne potrawy, ale powoli podstawą naszej diety staje się Dal Bath (220 rupii, tzn. 9 PLN). To, oparte na ryżu i soczewicy, narodowe danie Nepalczyków, zapewnia nam energię na cały dzień.
Obiad już za nami. Pogoda w dalszym ciągu nie ulega najmniejszej zmianie. Do wieczora jeszcze sporo czasu – trzeba go jakoś skutecznie zabić. Uznajemy, że to świetna okazja, by posmakować miejscowych alkoholi. Niestety, rakshi – wyrabiana zwykle z ryżu, dwudziestokilkuprocentowa, miejscowa wódka, już się skończyła. Najwyraźniej inni turyści w walce z pogodą stosują podobne do naszych metody. Trudno. Za 270 rupii (około 11 PLN) kupujemy butelkę indyjskiej whisky. Jak się okazuje, ten niezbyt szlachetny trunek aromat ma nieznośny. Smakuje zresztą nie dużo lepiej. Przynajmniej jednak solidnie rozgrzewa i skutecznie znieczula nas na wszelkie niedogodności, wszechobecną wilgoć oraz bezustannie głośnych Chińczyków. Opróżniamy butelkę w kilkadziesiąt minut. Co teraz? Na kolejną whisky nie mamy ochoty – życie nam miłe. W ofercie pozostają piwa. Te akurat są znakomite, o czym niejednokrotnie mieliśmy okazję przekonać się w Katmandu i Pokharze. Problem tylko w tym, że w Nepalu to całkiem drogi rarytas, nawet jak na naszą, wyraźnie bogatszą niż nepalska, kieszeń. O ile w dolinach za 650 mililitrów Nepal Ice, Everest Beer czy też Gorkha Beer płaciliśmy od 140 do 200 rupii (5,5-8 PLN), tutaj ich cena wynosi 250 rupii (10 PLN), a wiadomo, że w przypadku piwa, nigdy na jednej butelce się nie kończy. No cóż, pieniądze będziemy liczyć po powrocie z trekkingu. Póki co, zdrowie!
08.10.2009 – „Pierwsze widzenie z Annapurną”
Wczoraj bardzo wcześnie położyliśmy się spać, dzięki czemu wyspani, w stu procentach zregenerowani budzimy się już o brzasku. Za oknem naszego pokoju panuje jakiś dziwny gwar. Wygrzebujemy się ze śpiworów, wskakujemy w suche ciuszki i, gnani przez ciekawość, pośpiesznie wychodzimy na zewnątrz. Nie ma jeszcze szóstej, a dziedziniec naszego hotelu okupuje już całkiem pokaźny tłum turystów. Część z nich w głębokiej zadumie przysiadła na schodach, w większość jednak wstąpiła jakaś nieznana energia i teraz biegają po podwórzu urządzając sobie najwyraźniej jakąś fotograficzną sztafetę. Skąd to poruszenie? Ku wielkiemu zaskoczeniu całej naszej turystycznej społeczności ranek przywitał wszystkich bezchmurnym niebem oraz niespotykaną przejrzystością powietrza. Momentalnie kierujemy wzrok na północ – wysoko ponad nami, w miękkim świetle poranka kąpie się Annapurna I. Nareszcie. Po kilku dniach kapryśnej pogody, pierwszy raz jak na dłoni przedstawia nam się góra, której ścian własną stopą chcemy dotknąć w kulminacyjnym punkcie naszej wędrówki. Jesteśmy oszołomieni. Chwytamy za aparat i pstrykamy. W myślach mocno zaciskamy kciuki, by to niespodziewane spotkanie stało się zaledwie wstępem do bardziej zażyłej relacji z Annapurną.
Sesja fotograficzna nie trwa zbyt długo. Czterdzieści minut później jesteśmy już spakowani i gotowi do przygody. Pośpiesznie kończymy śniadanie i ruszamy w drogę. Chcemy jak najlepiej wykorzystać szeroko otwierające się okno pogodowe. Przed nami długi, męczący odcinek do Himalaya Hotels, prowadzący przez gęstą bambusowo-rododendronową dżunglę, ciągnącą się wzdłuż głównego biegu rzeki Modi Khola. Kilka wyczerpujących podejść i nadwerężające kolana strome odcinki w dół. Przewyższenie między punktem początkowym i końcowym to ponad 800 metrów. Czeka nas więc najprawdopodobniej wiele godzin marszu. Na szczęście, gdyby pogoda niekorzystnie zaczęła się zmieniać, na szlaku znajduje się kilka niewielkich wiosek – Sinuwa, Bamboo, Doban, w których można spokojnie przeczekać deszcz lub nawet przenocować.
Aż do południa cieszyliśmy się bardzo przyjemną temperaturą i pełnym słońcem. Potem jednak z każdą minutą przybywało chmur. Nagromadzona w nadmiarze przez ostatnie dni woda zaczęła intensywnie parować przysłaniając ponownie sporą część krajobrazu. Kiedy po siedmiu godzinach solidnej wspinaczki docieramy do Himalaya Hotels, położonej na wysokości 2920 m n.p.m. turystycznej bazy, widoczność spada prawie do zera. Całą okolicę otula mętny, lepki opar. Nie pada, ale w każdy niemal zakamarek wdziera się zawieszona w powietrzu wilgoć. Dosłownie oddychamy wodą. Spadająca dość wyraźnie temperatura każe nam szybko załatwić wszystkie formalności i ukryć się w pokoju. Odpalamy turystyczną kuchenkę – wystarczy kilkanaście minut, by niewielka przestrzeń naszego niezbyt przytulnego, za to czystego i, co najważniejsze, suchego lokum wypełniła się przyjemnym ciepłem. Zadowoleni wlewamy w siebie gorącą herbatę. W kuchni już pichcą dla nas Dal Bath.
Popołudnie ucieka nam szybko. Zupełnie niepostrzeżenie na okolicę spada noc. Zanim jednak położymy się spać, chcąc poczuć się zupełnie komfortowo, korzystamy jeszcze z ostatniej w drodze do A.B.C. okazji i za 120 rupii (5 PLN) pozwalamy sobie na gorący prysznic. Nasz hotelik oferuje taką możliwość, wyposażony jest bowiem w gazowy ogrzewacz. To nic, że regulacja w piecyku praktycznie nie działa, jego płomyk nieustannie gaśnie i na przemian oblewa nas wrzątek albo lodowata woda. Najważniejsze, że po kwadransie, odświeżeni i czyściutcy, lądujemy w wyrkach. Temperatura w naszym pokoju spadła do dziesięciu stopni, ale dzięki ciepłym, puchowym śpiworom ten niewielki chłód nie jest nam straszny. Dodatkowo nasz dzisiejszy i tak już bardzo dobry nastrój podnosi fakt, że od A.B.C. dzielą nas już tylko 2 dni drogi. Jesteśmy pewni, że nawet ewentualne pogorszenie – odpukać – pogody w realizacji zamierzonego celu nie jest w stanie nam przeszkodzić.
09.10.2009 – „W stronę M.B.C.”
To już nasz piąty dzień na szlaku. No i doczekaliśmy się prawdziwych gór. Pogoda wreszcie idealna. Na błękitnym niebie nieśmiało kładzie się zaledwie kilka białych obłoków. Nie musimy się martwić – przez następnych kilka godzin nie grozi nam żaden deszcz. Problemem dla odmiany jest nadmiar słońca. Na tej wysokości wystarczy krótki moment, by nieosłonięte części ciała zamieniły się w piekące rany. Oczywiście smarujemy się „pięćdziesiątką”, ale spora jej część szybko spływa razem z potem. Obraz pokrytych pęcherzami i strupami, łuszczących się twarzy niektórych nieroztropnych turystów przemawia do nas jednak do tego stopnia, że cierpliwie nakładamy kolejne warstwy kremu. Krok mamy dziś bardzo lekki. Nogi i plecy najwyraźniej przywykły już do trekkingu. Jesteśmy ponad 3500 m n.p.m., wysokość na szczęście w żaden wyraźny sposób nie daje się nam na razie we znaki.
Baza Machhapuchhre (Machhapuchhre Base Camp, M.B.C.), do której docieramy około południa, to szerokie wypłaszczenie z rozrzuconymi wielkimi głazami, między którymi stoi kilka budynków przeznaczonych na nocleg dla turystów. Jest na tyle wcześnie, że moglibyśmy w zasadzie od razu ruszyć do Bazy Annapurny, co pozwoliłoby nam zaoszczędzić jeden dzień, ale ta oszczędność do niczego nie jest nam potrzebna. Wolimy w spokoju nacieszyć się pogodnym, ciepłym dniem, nasycić się bezpośrednim sąsiedztwem Machhapuchhre i dokładniej przyjrzeć się przepięknej okolicy.
Warunki oferowane przez Gangapurna View Lodge – miejsce naszego dzisiejszego noclegu, są dla nas bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Spodziewaliśmy się tu prawdziwie spartańskich realiów – takimi przynajmniej straszyły nas niektóre przewodniki, tymczasem nasz hotelik niczym nie różni się od wielu ulokowanych niżej. Jest czysty pokoik, w nim dwa wygodne łóżka i stolik, zaś w drugiej części budynku dająca schronienie wszystkim mieszkańcom kuchnia. Problemem jest tylko woda. By się umyć, zrobić małe pranie lub coś ugotować trzeba wpierw zejść około 50 metrów w dół i w rzece napełnić butelki i wiadra. Godzimy się na ten dodatkowy trening bez jakiegokolwiek marudzenia.
Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu, gospodarz Gangapurna View Lodge przywitał nas głośnym: „Dzień dobry. Dzień dobry bardzo”. Najwyraźniej chwilę wcześniej usłyszał naszą rozmowę i postanowił przypomnieć sobie kilka polskich zwrotów. Nauczył się ich od nie byle kogo, bo od samego Jerzego Kukuczki, który podobno kiedyś, przez kilkanaście dni leczył tutaj jakąś zawiłą infekcję. Zaskakujące przywitanie zamieniło się w dłuższy wywód naszego gospodarza na temat gór i doświadczeń ze znanymi himalaistami. Nie wiemy, ile w jego opowieściach było kurtuazji, chęci sprawienia nam przyjemności i połechtania naszego polskiego ego, a ile autentycznego przekonania, w każdym razie, bez wątpliwości ogłaszał: „Messner was incredible. But Kukuczka was better than Messner. He was a God”.
Na tym nie koniec polskich akcentów. Pokój obok nas zajmują Dorota i Janek, para Warszawiaków. Spotkaliśmy ich pierwszy raz wczoraj w drodze do Himalaya Hotels. Dziś od rana przez dłuższy czas trzymaliśmy się razem. Sympatyczni ludzie. Zwykle na wyjazdach, jak ognia unikamy rodaków, ale w towarzystwie Janka i Doroty czujemy się bardzo dobrze. Wieczorem przy kolacji w czwórkę postanawiamy, że nie będziemy nocować pod Annapurną. Tu nam dobrze, a w A.B.C., bardzo skromnej noclegowej bazie trudno aktualnie o jakiś przyzwoity nocleg. Część ludzi tkwi u góry już kilka dni, czekając aż wreszcie pogoda pozwoli im zobaczyć to, po co tam przyszli. Z drugiej strony, chcący nadrobić stracony ze względu na załamanie pogody czas turyści omijają wcześniej planowane miejsca noclegów i dużą grupą ciągną do Bazy. Naturalna rotacja mocno się zaburzyła i miejscami zrobiło się trochę tłoczno. Ustalamy więc, że jutro udamy się do A.B.C., spędzimy u stóp Annapurny dzień, a następnie wrócimy na nocleg do Bazy Machhapuchhre. Takie rozwiązanie, gwarantujące nam wygodne łóżka, ma jeszcze jeden podstawowy plus. Możemy większość bagaży zostawić w pokoju i na ostatni, trudny głównie ze względu na wysokość odcinek wyruszyć tylko z aparatem i małą wałówką.
Zaraz po kolacji kładziemy się spać. Jeśli chcemy zdążyć na legendarny wschód słońca musimy wstać już za kilka godzin.
10.10.2009 – „W Sanktuarium Annapurny”
O godzinie 3.15 budzik brutalnie wydziera nas snom. Na jego komendę szybko wygrzebujemy się ze śpiworów. Jest dosyć chłodno – w pokoju temperatura sięga niecałych siedmiu stopni, poza nim zaledwie czterech. Na dworze idealnie bezchmurne niebo dosłownie razi nas milionem gwiazd. Tak wyraźną mleczną drogę widzieliśmy chyba tylko raz w życiu, przed kilku laty w Bieszczadach.
Szybka toaleta, kilka łyków herbaty i bez zbędnej zwłoki, już kwadrans przed czwartą, w pełnym zimowym odzieniu obieramy kierunek na A.B.C.. Do wschodu zaledwie dwie godziny, a przed nami spora wspinaczka. Na niedługim odcinku musimy pokonać prawie półkilometrowe przewyższenie. Nasza czteroosobowa grupa na szlaku pojawia się jako pierwsza. Dopiero po pewnym czasie, w dole, za naszymi plecami zaczynają migotać kolejne światła czołówek. Narzuciliśmy na tyle solidne tempo, że dystans między nami a resztą śpieszących się na wschód słońca turystów zwiększa się z każdą minutą. Mimo znacznej już wysokości i lekkiego niewyspania jesteśmy w zadziwiająco dobrej dyspozycji. Oczywiście trochę szumi nam w głowach, płuca nieustannie dopominają się o tlen a dziwnie ociężałe żołądki przez krótką chwilę grożą buntem, ale to tylko chwilowe dolegliwości, które ustępują już po kilku krótkich przystankach. Trasa nie jest trudna. Tylko miejscami na bardziej stromych odcinkach nasz chaotyczny, do czego zdążyliśmy się już tutaj przyzwyczaić, oddech spłyca się do granic możliwości.
Przez dłuższy czas maszerujemy morenową dolinką szybko pokonując wysokość. Na tle coraz jaśniejszego, przygotowującego się już wyraźnie na poranny spektakl nieba ukazują się naszym oczom kolejno Annapurna III, Hiunchuli, Annapurna South, i wreszcie Annapurna I. Kilka minut po piątej w oddali zaczynają majaczyć pierwsze zabudowania Bazy Annapurny. Niezwykłe, jak mikroskopijnym jawi się tutaj to prymitywne dzieło człowieka. Kiedy spoglądamy na tą małą, niebieską plamką, pochłoniętą przez niemal nieskończoną przestrzeń, wydaje się nam, że cała okolica, przekraczająca ten alpinistyczny przyczułek chyba tysiąckrotnie, patrzy na nas z głębokim politowaniem albo ironicznym uśmiechem.
Około 5.30 jesteśmy w A.B.C.. Mijamy całkiem spory tłum wytaczających się z zabudowań turystów i wspinamy się jeszcze dość wysoko ponad Bazę. Chcemy znaleźć dla siebie możliwie najlepsze miejsce, by w spokoju cieszyć się mającym rozpocząć się wkrótce przedstawieniem. Jest bardzo zimno. Nie zabraliśmy z pokoju termometru, ale biorąc pod uwagę zamarznięty grunt, pokryte grubą warstwą lodu kałuże oraz fakt, że dłonie niemalże przymarzają do fotograficznego statywu, z całą pewnością temperatura oscyluje w granicach minus dziesięciu stopni. Nasze, przywykłe ostatnimi czasy do znacznie cieplejszego klimatu organizmy nie do końca cieszą się z tak mroźnego poranka.
Baza Annapurny leży na wysokości 4130 m n.p.m., w samym niemal środku niezwykłego lodowcowego cyrku, którego ściany tworzy aż jedenaście szczytów sięgających powyżej 6000 metrów. Niewielkie himalaistyczne obozowisko, prócz legendarnej południowej ściany Annapurny I (8091 m n.p.m.), bezpośrednio otacza sześć siedmiotysięczników (Baraha Shikhar – 7647, Annapurna III – 7555, Khangsar Kang – 7485, Gangapurna – 7454, Annapurna South – 7219, Tarke Kang – 7202) oraz cztery sześciotysięczniki (Machhapuchhre – 6993, Singu Chuli – 6501, Hiunchuli – 6441, Gandharba Chuli – 6248). Miejscowa ludność, zwłaszcza Gurungowie, znają ten krajobraz bardzo dobrze. Deothal – bo takiej używają w odniesieniu do niego nazwy, od wieków jest dla nich miejscem odnowy i duchowego rozwoju, świętą ziemią, na której chronione i czczone jest życie w każdej postaci. Nie dziwi nas to ani trochę, podobnie jak fakt, że zauroczeni okolicą pierwsi himalaiści nadali jej miano Sanktuarium. Ukryty przed światem za lodowo-skalną barierą, piękny, ale i budzący grozę naturalny amfiteatr wydaje się wręcz stworzony do medytacji lub modlitwy.
Kilka minut po szóstej na położonych na zachód od Bazy szczytach zaczynają opierać się pierwsze promienie słońca. Momentalnie wierzchołki Annapurny I i sąsiadujących z nią siedmiotysięczników rozpalają się niemal na czerwono. Intensywna, żywa barwa wyjątkowo mocno kontrastuje z okrywającym jeszcze ciągle całą dolinę mrocznym cieniem. Powstający na naszych oczach obraz wydaje się wręcz nierzeczywisty. Zupełnie jakby malującego go właśnie artystę nadmiernie ponosiło uczucie, wyobraźnia albo alkohol. W miarę upływu czasu czerwień stopniowo rozjaśnia się a złocisty ciek spływa po lodowych ścianach i rozlewa się po całej okolicy. Kiedy po kilkudziesięciu minutach ponad szczytami, na błękitnym niebie pojawia się słońce, całe przedstawienie dobiega końca. Na scenę opada kurtyna białego światła.
Wschód słońca za nami, co nie znaczy, że okolica straciła swój urok. Tutejszy krajobraz po prostu rzuca nas na kolana. Najbardziej hipnotyzuje nasz wzrok oczywiście Annapurna I. Nieopamiętale utrwalamy jej oblicze na kolejnych zdjęciach. Nazwa tej przepięknej góry powstała ze złożenia dwóch sanskryckich słów: „anna” – pożywienie i „purna” – napełniona, napełniać. Przetłumaczyć można ją więc jako „Napełniona Pożywieniem” albo „Żywicielka”. Oba te określenia, mające swój rodowód w nepalskich wierzeniach – pierwsze jest przydomkiem bogini Durgi, drugie bogini Kali, wyraźnie podkreślają boski charakter góry.
Pierwszymi zdobywcami głównego wierzchołka Annapurny byli Maurice Herzog i Louise Lachenal, którzy w 1950 roku, mimo fatalnych warunków wczołgali się na szczyt, stając się jednocześnie pierwszymi ludźmi, którym udało się osiągnąć ośmiotysięcznik. Pokonali tym samym swoistą „barierę psychiczną” i na nowo zdefiniowali granicę ludzkich możliwości. Koszty tego olbrzymiego sukcesu, który dał początek dużo szerszej eksploracji Himalajów, były niestety spore – obu himalaistom udało się co prawda przeżyć, ale nie uniknęli licznych odmrożeń. Lachenal musiał w ofierze oddać „Żywicielce” palce nóg, Herzog palce wszystkich czterech kończyn. Od tamtego czasu tylko niewiele ponad 100 osób stanęło na szczycie Annapurny, a ponad sześćdziesięciu próbujących osiągnąć go śmiałków, góra pozbawiła życia.
Nasze medytacje w Deothal trwają długie godziny. Jesteśmy niezmiennie zachwyceni. Nie da się stwierdzić, czy to najpiękniejsze miejsce na ziemi, ale w tym momencie nie chcielibyśmy być nigdzie indziej. Nasze Himalaje. Obraz tego odległego świata, boskiego imperium wszechmocnej natury zdolnej w każdej chwili przekreślić człowieka, ale i mogącej przywrócić jego istnieniu zagubioną prawdę, wzrastał w naszych głowach już od bardzo dawna. Od dawna wzrastało w nas również związane z tą krainą, potężne pragnienie, a chęć jego zaspokojenia stała się na chwilę sensem życia. Teraz wszystko się spełnia. Z każdym kolejnym haustem gęstego od ciszy powietrza odzyskujemy zatraconą w codziennej krzątaninie samotność. Tysiące kilometrów od domu wracamy do siebie. Czyż nie po to właśnie chodzi się w góry? Tym nie można się podzielić, trzeba to poczuć na własnej skórze.
Około południa zrobiło się bardzo ciepło. Jeszcze nie tak dawno nie było nam wcale komfortowo w pełnym zimowym odzieniu, a teraz wystarcza krótki rękawek, ewentualnie lekki polar. Ciemna i mroczna rankiem dolina wypełniła się po brzegi potokami słońca. Oślepiająca jasność, pomnożona wielokrotnie przez otaczające nas idealnie białe ściany momentami zupełnie upośledza nasz wzrok. Poza tańczącymi na granicy rzęs kroplami światła nasze oczy z trudem rejestrują jakikolwiek detal. Osłaniające twarz nakrycie głowy i dobre przeciwsłoneczne okulary to teraz absolutna konieczność.
Do Bazy Machhapuchre cudownie nasyceni schodzimy późnym popołudniem. Trwająca dziś cały dzień gwałtowna kąpiel w przestrzeni i słońcu odebrała nam niemal wszystkie siły. Na szczęście w M.B.C. czeka już na nas nasz przyjazny pokój, pyszny posiłek oraz, co najprzyjemniejsze, gorąca kąpiel. Za 150 rupii (6 PLN) serwujemy sobie wiadro czystej rozkoszy. 15 litrów zakupionego wrzątku wystarcza nam obojgu na umycie przetłuszczonych włosów i dokładne wyszorowanie naszych lekko słonawych ciał.
Już wcześniej pożegnaliśmy się z Dorotą i Jankiem, którzy z niewiadomych dla nas powodów zmienili plany – szybciej zeszli do M.B.C. i postanowili jeszcze dziś ruszyć w dół. Nasz niezbyt napięty program nie uległ żadnej zmianie. Zostajemy na kolejną noc w Gangapurna View Lodge. Tutaj naprawdę jesteśmy szczęśliwi. Na szlak wrócimy jutro rano. W kilku najbliższych dniach kierować się będziemy przez Chhomrong do Ghorepani, gdzie ze wzgórza Poon Hill chcemy przyjrzeć się Dhaulagiri. Co potem? Może doliną rzeki Khali Gandhaki udamy się do Jomosom, a może nieśpiesznie zaczniemy schodzić w stronę Pokhary. Czas pokaże. W każdym razie spędzimy w górach jeszcze co najmniej kilka dni.
11.10.2009 – „Nieśpiesznie w dół”
W naszych górskich wyprawach nigdy nie potrafiliśmy do końca pogodzić się z faktem, że zaraz po osiągnięciu zamierzonego celu nieuchronnie następuje moment drogi powrotnej. Nie inaczej jest i tym razem. Co prawda nie schodzimy jeszcze na niziny, ale mamy świadomość, że znikający właśnie za naszymi plecami niezwykły krajobraz okolic Machhapuchhre Base Camp być może już nigdy nie będzie karmił naszych estetycznych i egzystencjalnych potrzeb. Dopada nas z tego powodu autentyczny smutek.
Dzisiaj dość późno ruszyliśmy na szlak. Najpierw w śpiworach czekaliśmy aż trochę ustąpi poranny chłód (temperatura w nocy: 0 stopni na dworze, 4 stopnie w pokoju), potem długo raczyliśmy się obfitym śniadaniem, w końcu dopiero około dziesiątej rozpoczęliśmy wędrówkę w dół. Tym razem łatwy odcinek – kilka godzin w spacerowym tempie. Dobrze, że dolina rzeki Modi Khola nie skąpi turystom cienia, bo na idealnie błękitnym niebie ostre, himalajskie słońce zaczęło operować wyjątkowo intensywnie. Prawdziwy himalajski upał.
Do położonego na wysokości 2505 m n.p.m. Doban (Dovan), minąwszy wcześniej Deurali, jaskinię Hinku (Hinku Cave) i Himalaya Hotels, docieramy wczesnym popołudniem. Przyjazne miejsce: spokój i cisza, turystów jak na lekarstwo. Kwaterujemy się w Annapurna Approach Lodge. Jest wyraźnie taniej niż u góry. Nocleg to, jak prawie wszędzie, śmieszne dwieście rupii od pary, co jednak ważniejsze – ceny piwa i innych napojów ponownie zaczynają mieścić się w granicach rozsądku. No i nie trzeba już trwonić rupii na ciepły prysznic. Na termometrze szesnaście stopni – w takiej temperaturze kąpiel w zimnej wodzie nie jest niczym strasznym.
Jutro drugi raz na trekkingu zawitamy do Chhomrong i trzeba przyznać, że na samą myśl o tym bardzo się cieszymy. Mamy nadzieję, że tym razem pogoda będzie bardziej łaskawa i pozwoli nam wziąć z tego ciekawego miejsca ciut więcej niż przy poprzedniej wizycie. Na razie na żaden deszcz absolutnie się nie zanosi. Za oknem naszego pokoju dojrzewa właśnie przystojny wieczór. Rozciągniętą nad światem, ciemną płachtę nieba dziurawi jak sito ostre światło gwiazd. Zasypiamy zadowoleni i spokojni.
12.10.2009 – „Druga wizyta w Chhomrong”
Pogoda zgodnie z przewidywaniami dopisała. Może nawet aż nadto. Około południa zrobił się taki ukrop, że ostatni odcinek wyznaczonej na dziś trasy pozbawił nasze organizmy przynajmniej kilku litrów płynów. Granicę Chhomrong przekraczaliśmy ledwo żywi. Ratunek przyszedł dosłownie w ostatniej chwili. Łyk wody i litr piwa szybko postawiły nas na nogi.
Kwaterunek mamy już za sobą. Nasz dzisiejszy dom nosi nazwę Excelent View Lodge (200 rupii, tzn. 8 PLN za dwie osoby) i jest zdecydowanie najbardziej luksusowym miejscem, z jakim spotkaliśmy się na trekkingu. Duże, dwuosobowe pokoje z balkonem i widokiem na Annapurnę, wygodne łóżka, Internet (podobno czasem działa), pralnia oraz wyposażone w ogrzewacze wody i odpicowane na europejską modłę łazienki. Że też nie trafiliśmy tutaj podczas poprzedniej wizyty w Chhomrong. Zmagania z załamaniem pogody byłyby wtedy dużo przyjemniejsze.
Mimo, że zaraz po ulokowaniu się w hotelu, niespełna dwie godziny wcześniej wrzuciliśmy w siebie całkiem pokaźną porcję liofilizowanej żywności, z olbrzymim trudem przychodzi nam ignorowanie dochodzących nas z hotelowej kuchni aromatów. Nie wytrzymujemy długo. Wmawiamy sobie głód i ruszamy na posiłek.
Tutejsza kuchnia to prawdziwy gastronomiczny raj, a menu jest trzy razy bogatsze niż we wszystkich poznanych do te pory w Himalajach miejscach. Idziemy na całość. Męska część naszej dwuosobowej grupy szaleje zupełnie i pozwala sobie nawet na pierwszy od momentu wyjazdu z Polski niewegetariański posiłek. Trudno powiedzieć, czy przyrządzony po nepalsku, obłożony cebulą i pieprzem, grillowany stek warty jest grzechu, ale wydanych na niego 350 rupii (14 PLN) na pewno. Warzywnemu burgerowi (200 rupii, tzn. 8 PLN) również niczego nie brakuje. Nasze porcje znikają w mniej więcej pięć sekund. Dziękujemy za wszystko i dzierżąc w ręku butelkę świeżej rakshi (150 rupii, tzn. 6 PLN za 0,7 litra) wybiegamy ku słońcu chwytać dzień.
13.10.2009 – „Maraton do Ghorepani”
Dochodzi osiemnasta, kiedy osiągamy nareszcie wysoką na prawie trzy kilometry przełęcz Deurali. Za nami niezły maraton – ponad dziewięć godzin samego marszu. Dosłownie słaniamy się na nogach. Na szczęście w oddali widać już jasnoniebieskie dachy zabudowań Ghorepani. Do tej sporej, pięknie położonej wioski, w której postanowiliśmy poszukać noclegu, zostało nam niewiele ponad pół godziny. Będziemy na miejscu tuż przed zmrokiem.
Kiedy wczesnym rankiem wyruszaliśmy na szlak nie sądziliśmy, że zabrniemy aż tak daleko. Chcieliśmy przede wszystkim szybko pokonać pierwsze, bardzo gęsto zalesione odcinki, mając w pamięci doświadczenia sprzed kilku dni, gdy rododendronowe zarośla okazały się naturalnym środowiskiem pijawek. Bogu dzięki, tym razem dzień był suchy i słoneczny. Od takich warunków te rozsmakowane we krwi pierścienice trzymają się raczej z dala. Obyło się więc bez żadnych nieoczekiwanych spotkań i już przed jedenastą, minąwszy wcześniej wioski Taglung i Chhule, dotarliśmy do Tadapani. Chociaż przewodniki sugerują, by tam właśnie zatrzymać się na noc, zaraz po skromnym posiłku ruszyliśmy na kolejny odcinek. Pogoda, kondycja i samopoczucie dopisywały – postanowiliśmy skorzystać z tego faktu w stu procentach. Przez następnych kilka godzin dzielnie zmagaliśmy się z kolejnymi podejściami, przekroczyliśmy kilka sporych strumieni, zostawiliśmy za plecami wioski Banthanti i Deurali, by w końcu wylądować tutaj. Zadowoleni z siebie, schodzimy z przełęczy podziwiając wspaniałą, niezwykle rozległą panoramę masywu Dhaulagiri.
Jak się okazuje, w Ghorepani z noclegiem nie ma najmniejszego problemu (100 rupii, tzn. 4 PLN za dwuosobowy pokój i nieograniczony dostęp do ciepłej wody!). Baza turystyczna jest tu chyba jeszcze lepiej rozwinięta niż w Chhomrong. Zdaje się, że to w ogóle jakaś bardziej cywilizowana wioska. Sporo hoteli, kilka knajpek i piekarni, sklepy z jedzeniem, asortymentem turystycznym i książkami, stragany z pamiątkami oraz kilkadziesiąt okazałych domostw – większość z nich umiejscowiona przy centralnym placu lub wzdłuż kamiennego traktu, który ciągnie się przez całą wioskę, a po opuszczeniu jej granic wiedzie na południowy-wschód do Pokhary lub na północ do Tatopani, Jomosom i Muktinath. Ghorepani od dawna jest ważnym przystankiem między tymi ośrodkami. Nic dziwnego. Obfita w wodę okolica czyni tą urokliwą wioskę idealnym miejscem odpoczynku dla poganiaczy i wykorzystywanych przy transporcie zwierząt. Domyślamy się, że stąd właśnie wzięła się nazwa Ghorepani, którą z języka nepali przetłumaczyć można jako „Końska Woda”.
14.10.2009 – „Spotkanie z Białą Górą”
Wczoraj zmęczenie szybko wzięło nad nami górę i zaraz po zmroku stoczyliśmy się w głęboki sen. Z jednej strony, zawsze trochę żal takich biernie oddanych godzin, z drugiej jednak – wyspaliśmy się na tyle, by dziś na rozkaz budzika, bez marudzenia rozpocząć dzień już o czwartej rano. Skąd ta pora? Taki był plan – wstać na tyle wcześnie, by zdążyć jeszcze przed wschodem słońca na Poon Hill – sięgający 3193 m n.p.m. szczyt, podobno najznakomitszy w okolicy punkt widokowy.
Myśląc o Poon Hill, wyobrażaliśmy sobie romantyczny, cichy i spokojny, bo omijany przez wszystkie główne szlaki, zakątek, w którym podziwiając wschód słońca, oddamy się jakiemuś duchowemu uniesieniu lub głębokiej kontemplacji. Nic z tych rzeczy. Ku naszemu zaskoczeniu i – nie ukrywajmy – rozczarowaniu, okazało się, że na ten rozreklamowany przez wszystkie przewodniki wierzchołek każdego ranka ciągną całe zastępy turystów. Kiedy o 5.30, po czterdziestominutowym spacerze dotarliśmy na szczyt, wieżę obserwacyjną okupowała już całkiem spora grupa ludzi. Teraz – dwa kwadranse później – prawie dwustuosobowy tłum, skutecznie zniechęca nas do Poon Hill. Na górze trzymają nas tylko niepowtarzalne widoki. Rozciągającą się przed nami, wspaniałą panoramę tworzy kilkanaście ośnieżonych szczytów, w tym Annapurna I, Annapurna South, Takuche Peak, Nilgiri, Hiunchuli, Glacier Dome, Machhapuchhre, a główną rolę w tym niezwykłym pejzażu odgrywa oczywiście wznoszący się na wysokość 8167 m n.p.m., przyozdobiony porannym światłem wierzchołek Dhaulagiri I.
Dhaulagiri czyli Biała Góra (od dhavala – biała i giri – góra) oddalona jest zaledwie 30 kilometrów w linii prostej na zachód od Annapurny, a masywy obu ośmiotysięczników oddziela od siebie tylko głęboka dolina rzeki Khali Gandhaki. Z oddali Dhaulagiri prezentuje się wyjątkowo imponująco. Wyrastająca kilka kilometrów ponad okolicę, piekielnie stroma skała wydaje się nie do zdobycia. I rzeczywiście, do najprostszych nie należy. Nie jest może aż tak wymagająca jak K2 czy Annapurna, ale wielu himalaistom mocno dała się we znaki. Pierwsza próba jej zdobycia w 1950 roku zakończyła się niepowodzeniem, podobnie jak kilka następnych. Zanim góra uległa w końcu w 1960 roku wyprawie szwajcarskiej, była jednym z dwóch ostatnich niezdobytych przez człowieka ośmiotysięczników. Począwszy od lat osiemdziesiątych spore sukcesy w eksploracji Dhaulagiri zaczęli odnosić Polacy. W 1985 roku historyczne pierwsze wejście na szczyt zimą zaliczyli Andrzej Czok i Jerzy Kukuczka. Podczas innych wypraw na wierzchołku Białej Góry meldowali się również: Wojciech Kurtyka, Ludwik Wilczyński, Mirosław Gardzielewski, Jacek Jegierski, Tadeusz Łaukajtys, Wacław Otręba, Krzysztof Wielicki, Piotr Pustelnik, Kinga Baronowska, Artur Hajzer i Robert Szymczak. W kwietniu 2009 roku u jej podnóża pechowo zginął Piotr Morawski – jeden z najzdolniejszych na świecie himalaistów młodego pokolenia.
Po trzydziestu minutach nieustannej walki o jakiekolwiek dogodne stanowisko fotograficzne pierwsi turyści opuszczają Poon Hill. My również kierujemy się już do naszego hotelu. Co prawda nigdzie się nam nie spieszy – postanowiliśmy zostać w Ghorepani jeszcze jedną noc, ale zdążyliśmy się przekonać, że na Poon Hill, nie znajdziemy tego, czego zwykliśmy szukać w górach. Dobrze, że nie był to, jak w przypadku wielu krótkich trekkingów, główny punkt wyprawy, bo z całą pewnością towarzyszyłby nam teraz pewien niedosyt.
Pozostała część dnia mija w mgnieniu oka. Trochę pierzemy, trochę jemy, trochę kupujemy, trochę błąkamy się po okolicy. Postanowione – jutro ruszamy w dół, w stronę Pokhary. Nasza przygoda z Himalajami powoli dobiega końca. Coraz częściej z tego powodu gości w nas żal.
15.10.2009 – „Błogie chwile w Tikhedunga”
Wolne od forsownych aktywności wczoraj zregenerowało najwyraźniej nasze organizmy w stu procentach. Chociaż nie nastawialiśmy budzika, wstaliśmy dziś bardzo wcześnie. O siódmej jesteśmy już spakowani. Kończąc śniadanie, z okna naszego hotelu podziwiamy mieniący się porannymi kolorami masyw Dhaulagiri. Niebo bezchmurne. Zapowiada się wyjątkowo ciepły dzień.
Przed nami długi odcinek w dół. Wbrew pozorom, wcale nas to nie cieszy. Tikhedhunga i Hille – małe wioski, w których chcemy rozejrzeć się za miejscem kolejnego noclegu, leżą aż 1400 metrów niżej niż Ghorepani, tymczasem schodzenie to ten element trekkingu, którego jakoś ciągle nie nauczyliśmy się kochać. Ale cóż, nie ma rady. Tylko tą drogą można dostać się do Pokhary.
Ruszamy marszowym krokiem i szybko zostawiamy za sobą piękny krajobraz Końskiej Wody. Przez dłuższy czas wędrujemy ubitym traktem prowadzącym wzdłuż spiętrzonych, wartkich dopływów rzeki Bhurundi Khola. Mijamy kolejne wioski – najpierw maleńką i biedną Banthanti, później, zamieszkałą niemal wyłącznie przez Magarów, Ulleri. Z każdą minutą i z każdym krokiem w dół robi się coraz bardziej gorąco i parno, a słońce zaczyna palić całą swoją mocą. Nie łatwo nam znieść ten upał. Przez ostatni tydzień odwykliśmy od temperatur oscylujących w granicach trzydziestu stopni. Moglibyśmy w zasadzie zrobić dłuższą przerwę, by w jakimś zacienionym miejscu przeczekać najbardziej nasłonecznione godziny, ale coś gna nas przed siebie. Chcemy mieć ten męczący nasze i tak już mocno sfatygowane dziesięciodniową tułaczką kolanowe stawy odcinek jak najszybciej za sobą. Tuż przed południem przekraczamy granicę Tikhedhunga. Jest pięknie. Nie może być piękniej. Wszystko każe nam tu zostać. Zostajemy.
Tikhedhunga Guest House, w którym zatrzymujemy się na noc, jawi nam się jako raj na ziemi. Wylegujemy się w dużym, zielonym ogrodzie zawieszonym nad wzburzoną na tym odcinku rzeką Tikhedhunga, susząca się na sznurze pościel pachnie świeżością i wygodą, na kamieniach grzeją się jaszczurki a z gałęzi drzew płynie w naszą stronę ptasi koncert. Takiej właśnie błogości potrzebowaliśmy. Najbardziej potrzebowały jej nasze ciała, które od dłuższego czasu poddawaliśmy ascezie i najrozmaitszym doświadczeniom – testom wytrzymałości na wytężony wysiłek i związany z nim ból mięśni, kolan oraz karku, próbom odporności na zimno i upał, deszcz i palące słońce, wysokość i całą masę drobnych dyskomfortów. Teraz budzą się w ciałach pragnienia, a my nie jesteśmy na nie obojętni. Dokładnie kąpiemy ciała, karmimy obficie, poimy wodą i piwem. Morzem piwa. Rozochocone żądają więcej. Tu i teraz. Chcą rozkoszy w czystej postaci. Bliskości drugiego ciała, czułości wiatru, pieszczot wilgotnej trawy, delikatnego dotyku słońca. Dajemy im wszystko w nadmiarze. Oczy aż płoną od splendoru wrażeń. Z całej okolicy spływają na nas gęste dreszcze. O tak, szczęście ma w Tikhedhunga wyjątkowo cielesny smak.
Kolację spędzamy w bardzo miłym towarzystwie Richarda i Janine – Australijczyków, z którymi kilkukrotnie już spotykaliśmy się na szlaku. Pierwszy raz w Machhapuchre Base Camp, potem w Chhomrong, Ghorepani i w końcu tutaj – w Tikhedhunga. Tak bywa na trekkingu – między ludźmi wyruszającymi w tym samym czasie i kierunku, przemierzającymi okolicę w podobnym tempie, rodzi się nieraz niezwykła więź. Pomagają sobie, wspierają, służą radą, niosą bezinteresowny uśmiech. Braćmi czyni ich wspólna droga oraz wszystko, co się z nią wiąże: momenty zniecierpliwienia i słabości, chwile szczęścia i uniesienia, cały codzienny znój. Z Richardem i Janine pokonywaliśmy te same przeszkody, wspinaliśmy się po tych samych schodach, padał na nas ten sam deszcz, paliło to samo słońce, nasza krew mieszała się w gardzielach pijawek. Nic dziwnego, że dziś wydają się nam tak bardzo bliscy.
16.10.2009 – „Birethanti: pożegnanie z Himalajami”
Ostatni odcinek naszego trekkingu okazał się krótki i wyjątkowo łatwy. Niespełna trzy godziny po starcie z Tikhedhunga jesteśmy w Birethanti. Mimo, że dopiero południe, a do Nayapul, skąd autobusem lub taksówką można zabrać się w stronę Pokhary, zostało nam zaledwie 20 minut drogi, zdejmujemy z pleców nasz dobytek i rozglądamy się za noclegiem. Nie chcemy jeszcze opuszczać wiejskiej części Nepalu. Do miasta jakoś ciągle nam nie spieszno.
Kiedy rozpoczynaliśmy nasz trekking, Birethanti nie wywarło na nas żadnego wrażenia. Dziś nie potrafimy zrozumieć, jak to możliwe. W tej niewielkiej, naprawdę przyzwoicie i w miarę logicznie – co rzadko jest w Nepalu normą – zagospodarowanej wiosce, położonej nad brzegami mlecznoniebieskiej rzeki Modi Khola i jej spiętrzonego, malachitowego dopływu – Bhurundi Khola, odkryć można przecież tyle piękna. Zupełnie nie żal nam tutaj atrakcji, jakie czekały na nas być może w Pokharze. Rozgaszczamy się w Green View Lodge – położonym wśród okazałych bananowców hoteliku, i już po kwadransie kąpiemy się w słońcu i cudownie chłodnej górskiej wodzie. W naszym lenistwie towarzyszą nam zainteresowane bladymi przybyszami, nepalskie dzieci. Rozmawiamy, wymieniamy się informacjami o naszych światach, wygłupiamy się. W przyjaznej atmosferze szybko mijają kolejne godziny. Znad wody wygania nas dopiero popołudniowy głód.
Wieczór roztacza nad nami aurę tajemniczego uniesienia i błogości, a naszym lekko przegrzanym ciałom z pomocą przychodzi chłodny zefir. Tymczasem całe Birethanti w tajemnicy przygotowuje dla nas niespodziankę. Kiedy tylko zapada zmrok w oknach i drzwiach wszystkich domostw zapalają się świece i oliwne lampki. Dopiero teraz przypominamy sobie o przypadającym w tym roku na połowę października święcie Tihar. Ten pięciodniowy, niezwykle barwny festiwal pod względem ważności ustępuje w Nepalu tylko odbywającemu się kilka tygodni wcześniej Dasain, a dla części Nepalczyków – Newarów, to czas świętowania Nowego Roku.
Tihar w Birethanti rozpoczynają dzieci. Mimo, że powoli zbliża się noc, łączą się w kilkuosobowe grupki i przemierzają całą okolicę, niosąc każdemu domostwu śpiew oraz dobrą wróżbę. Gospodarze odwdzięczają się im słodyczami, garścią monet, a czasem nawet papierowymi pięcioma rupiami. Kiedy późna pora ostatecznie wygania „młodych kolędników” do łóżek, Birethanti staje się areną dla ich starszych braci i sióstr. Już wcześniej zauważyliśmy, że kilkunastoletnie córki gospodyni naszego hotelu przygotowują się na jakiś ważny moment – myją i starannie czeszą swoje długie, czarne włosy, malują się, szykują specjalne kreacje. Teraz, na naszych oczach kilkudziesięcioosobowa grupa młodzieży w pełni oddaje się świętu i zabawie. Są rozmowy, krzyki i śmiech, jest muzyka, śpiew i mnóstwo tańca. Obserwujemy ten pełen zalotów oraz młodzieńczej spontaniczności rytuał i chłoniemy unoszącą się nad Birethanti, rzadko w takim natężeniu spotykaną radość. Wieczór wieńczą fajerwerki.
17.10.2009 – „Autobusem do Pokhary”
Nasza nepalska podróż zabrnęła już niestety w fazę powrotów. Dzisiaj wracamy do Pokhary, za trzy dni do Katmandu, za trzy kolejne do Polski. To jeszcze prawie cały tydzień, ale już czujemy jak za jego rogiem z tępym narzędziem w ręku zaczaja się na nas codzienność. Musimy być czujni. Wystarczy lekki cios w głowę, by nasze życia znowu zaczęły toczyć się „jak zwykle”. Na samą myśl o tym jeżą nam się na ciele włosy.
Birethanti opuszczamy bez pośpiechu około dziewiątej rano. Pół godziny później spacerkiem docieramy do Nayapul. Przy znanej nam, dziurawej jak sito szosie łączącej Beni i Pokharę ustawiło się już kilka oczekujących na turystów taksówek. Kusi nas mocno perspektywa szybkiego i względnie wygodnego transportu, ostatecznie jednak w imię przygody decydujemy się na lokalny autobus. Nie czekamy na jego przyjazd zbyt długo. Mniej więcej po kwadransie naszym oczom ukazuje się dość wiekowy i mocno zdezelowany, za to niezwykle kolorowy wehikuł, wypchany pasażerami po ostatni fragment przestrzeni. Lekko zrezygnowani próbujemy wypatrzyć jakieś wolne miejsca. Już mamy się poddać, kiedy z pomocą przychodzi przejęty najwyraźniej naszym losem kierowca. Nie widzi problemu, na dachu jest przecież zupełnie pusto. Szybko podejmujemy decyzję. Z lekkim trudem wdrapujemy się po prowizorycznej drabince i na dachowym bagażniku staramy się znaleźć dla siebie możliwie wygodną i bezpieczną pozycję. Kierowca nie daje nam na to zbyt wiele czasu. Odpala silnik i mocno naciska pedał gazu.
Jazda na dachu długo nie pozwala nam się rozluźnić. Przez pierwsze pół godziny w lekkim przykurczu leżymy na stercie walizek, toreb oraz wszelakich pakunków i z całych sił trzymamy się metalowych części bagażnika. Wraz z upływem czasu ten niecodzienny sposób podróżowania coraz bardziej przypada nam jednak do gustu. Resztka obaw pryska, gdy na naszych oczach dwóch Nepalczyków, którym najwyraźniej w środku zatłoczonego autobusu zrobiło się zbyt duszno, podczas jazdy przenosi się na zewnątrz. Poważnie! Autobus kolebiąc się mocno na boki pędzi po serpentynach 50 km/h, a dwaj śmiałkowie przez okno wdrapują się na dach. I co najlepsze, nikogo to nie dziwi, na nikim, oprócz nas rzecz jasna, nie robi wrażenia. Ot, taki normalny miejscowy zwyczaj. Mamy więc teraz towarzystwo, a co za tym idzie, okazję do zamienienia kilku słów. Niestety, tym razem bariera językowa nie pozwala na zbyt wiele. Panowie znają angielski mniej więcej w tym samym stopniu, co my nepali. Zrozumieliśmy zaledwie, że jadą do pracy, oni zaś dowiedzieli się, że mieszkamy w Polsce, absolutnie anonimowym dla nich kraju, graniczącym ze słynnymi tutaj Niemcami.
Około południa dojeżdżamy do Pokhary. Kierowca policzył sobie za przejazd według turystycznej, mocno zawyżonej taryfy (200 rupii, tj. 8 PLN za dwie osoby), ale to i tak kilka razy mniej niż musielibyśmy na tej trasie zapłacić za taksówkę (1200 rupii, tj. 24 PLN). No i jaką niepowtarzalną przygodę otrzymaliśmy w zamian. Chwilę rozprostowujemy kości, zaraz potem ruszamy w kierunku znanego nam już hotelu Grand Holiday. Na pierwszy rzut oka w Pokharze nic się od naszej poprzedniej wizyty nie zmieniło. Urokliwie, spokojnie i błogo.
18.10.2009 – „Phewa Tal”
Dzisiejsze, skromne zapiski w całości sponsoruje literka „p”, jak Phewa Tal. Tak się jakoś złożyło, że chociaż samej Pokharze poświęciliśmy już wcześniej sporo zdań, to o jej największym skarbie zaledwie wspomnieliśmy. Niedopatrzenie. Owo przepiękne jezioro to przecież, obok malujących się ponad jego wysokimi brzegami wspaniałych himalajskich panoram, najważniejsza tutaj atrakcja, czyniąca Pokharę miejscem naprawdę wartym odwiedzenia. Dla nas Phewa Tal jest aktualnie głównym animatorem wolnego czasu. Każdego ranka przynosi nam tak potrzebny w tym karmionym obficie słońcem krajobrazie chłód, później zaprasza do orzeźwiającej kąpieli i na łodziach wozi nas po swojej srebrnej skórze, wieczorem zaś, wespół z zachodzącym słońcem, staje się aktorem niebywałych, obfitujących w niezwykłe barwy przedstawień. Cały dzisiejszy dzień korzystaliśmy z serwowanych przez jezioro dobrodziejstw. Chęci podpowiadają nam, że jutro urządzić powinniśmy podobnie.
19.10.2009 – „Oswajanie Pokhary”
Kolejne upalne popołudnie. Znowu prawie trzydzieści kresek. Za nami wędrówka po Lakeside, kąpiel i łódki. Zmęczeni rzucamy się obiad – przyrządzone na dwa sposoby pierożki momo. Naprawdę nie sposób policzyć, który to już raz w ostatnich dniach zagadujemy do któregoś z miejscowych bogów: „Boże, jakie to pyszne”. Tak się składa, że po zejściu na niziny gastronomiczne przygody stały się dla nas jedną z najważniejszych rozrywek. Każdy dzień to kilkudaniowa uczta. Jemy wszystko i niemal wszędzie. To jest jak nałóg – kończąc jeden posiłek, myślimy o następnym. O ile w pierwszej części naszego pobytu w Nepalu nie chcąc przed trekkingiem narażać się na możliwe dolegliwości, staraliśmy się, zgodnie z zaleceniami literatury, korzystać z oferty hoteli lub względnie pewnych barów, o tyle teraz zupełnie porzuciliśmy turystyczne normy bezpieczeństwa i bez opamiętania wgryzamy się w tutejszą kuchnię. Już nawet celowo omijamy największe i najschludniej wyglądające lokale. Chętniej wybieramy z pozoru mało przekonywujące, maleńkie, indyjskie lub tybetańskie „stołówki” oraz miejscowe herbaciarnie. No i nie stronimy już od „tanich jak barszcz” (25-50 rupii, tj. 1-2 PLN) przysmaków serwowanych na ulicy: pakory, samosów, podawanych z sosem chili ziemniaczanych placków, bogactwa egzotycznych owoców. Na szczęście za ten gastronomiczny hedonizm nie przyszło nam w Nepalu ani razu przypłacić nawet najmniejszym rozstrojem żołądka. Wiwat nepalska kuchnia!
Wieczorem wybieramy się na jam session do Jazz Pubu, jednego z tych lokali na Lakeside, których nie powstydziłyby się stolice najbogatszych nawet państw. „Odpicowane” na europejską modłę, dopieszczone po ostatni szczegół, świetnie zaaranżowane wnętrza trochę kłócą się, co prawda, z krajobrazem nepalskich miast, ale co bardziej wybredni turyści, mniej rozkochani w Nepalu niż my, mają przynajmniej okazję poczuć się przez chwilę jak w rodzimych stronach. Niestety koncert, na który ostrzyliśmy sobie zęby, pod względem muzycznym okazuje się porażką. O ile złożona z Nepalczyków sekcja rytmiczna daje sobie radę całkiem nieźle, o tyle europejskiego frontmana absolutnie nie sposób słuchać. Nie wytrzymujemy długo jego zmanierowanego wokalu i niepokojąco nierównych gitarowych riffów. Po pięciu kompozycjach z ulgą opuszczamy Jazz Pub i ruszamy w stronę jeziora.
Zaciekawieni dochodzącymi nas, mocno transowymi dźwiękami bębnów, zbaczamy do maleńkiej knajpki tuż przy rybackiej przystani. Jej klimat od razu przypada nam do gustu. W środku garstka uśmiechniętych ludzi: jakiś rozczochrany Europejczyk ćwiczący pod okiem Gospodarza lokalu swój rzeźbiarski warsztat, nepalsko-japoński duet intensywnie eksploatujący perkusyjny instrument, młodziutka Pani Gospodarzowa bawiąca dzieci oraz przyozdabiająca czoła przybyszów znakiem tika, no i my. Rozsiadamy się wygodnie, zagryzamy chłodne piwko przyniesionym nam właśnie darmowym poczęstunkiem i bez reszty oddajemy się nastrojowi tego iście hipisowskiego przyczółka. „Please, join us, my friends” – Gospodarz zaprasza wszystkich do wspólnego stolika. „Do you smoke hashish?” – grzecznie pyta. No cóż, gospodarzowi odmawiać nie wypada. Rozpoczynamy długi, szalony wieczór, podczas którego dla międzynarodowego towarzystwa wspólnym językiem stanie się muzyka, otwartość, radość i zabawa.
20.10.2009 – „Kolejny powrót”
Większa część dzisiejszego dnia uciekła nam niestety wyjątkowo szybko. Nie specjalnie jest nawet o czym opowiadać. Rano gonitwa – pakowanie, pośpieszne pożegnania z Pokharą oraz jej mieszkańcami, później osiem upalnych i „wytrzęsionych” godzin w autobusie na zatłoczonej „autostradzie” do Katmandu, w końcu dość długi marsz przez centrum nepalskiej stolicy i szczęśliwy kwaterunek w hotelu Ganesh Himal. Właściwie dopiero teraz – późnym popołudniem – możemy sobie pozwolić na spokojniejszy, głębszy oddech. Z hodowanym przez cały dzień głodem jak zwykle świetnie radzimy sobie w Shree Lal. Wybór na dziś: sabnam curry (warzywne curry z groszkiem, pieczarkami i orzechami nerkowca), aloo palak (gotowane ziemniaki z sosem szpinakowym), misa ryżu, papady, placki roti i lassi. Pycha!
21.10.2009 – „Wizyta w Mieście Piękna”
Dziś postanowiliśmy „odfajkować” ostatni z zaplanowanych jeszcze przed wyjazdem punktów naszej wyprawy. Wstajemy skoro świt i nie tracąc czasu na śniadanie już przed siódmą opuszczamy hotel. Kierunek: Patan – ważny ośrodek handlu, centrum nepalskiego rękodzielnictwa i artystycznego rzemiosła.
Podróż z Katmandu do Patanu nie wymaga specjalnych przygotowań. Serca obu miast dzieli zaledwie kilka kilometrów. Wystarczy przeprawić się na drugi brzeg świętej rzeki Bagmati. Przez chwilę zastanawiamy się nad spacerem, ale ostatecznie, chcąc oszczędzić trochę czasu, decydujemy się na taksówkę (200 rupii, tj. 8 PLN). Ulice są jeszcze względnie puste, dzięki czemu po zaledwie piętnastu minutach jesteśmy na miejscu. Możemy rozpocząć zwiedzanie na długo przed przybyciem wybierającej się tu zapewne zaraz po śniadaniu hordy turystów.
Patan jest jednym z najstarszych miast w Dolinie Katmandu. Jego historia liczy sobie już ponad 1700 lat. Przez wiele stuleci rywalizował z dzisiejszą stolicą i Bhaktapurem o miano najważniejszego ośrodka w okolicy. Dzisiaj pod względem powierzchni i liczby mieszkańców jest jedną z pięciu największych nepalskich aglomeracji. Aż 80% jego ponad dwustutysięcznej populacji stanowią Newarowie. To pracy ich rąk właśnie Patan zawdzięcza w największym stopniu swój urok. W żadnym innym miejscu w Nepalu nie można znaleźć tylu perełek newarskiego rzemiosła, architektury i sztuki. Liczące sobie kilka wieków zabytki spotyka się tu prawie na każdym kroku. Dawniej, w czasach największej świetności, Patan nosił nazwę Lalitpur, którą przetłumaczyć można jako Miasto Piękna lub Piękne Miasto. Naszym zdaniem, nawet dziś uznać ją można za wyjątkowo aktualną.
Zwiedzanie rozpoczynamy od wybudowanej w trzynastym wieku Złotej Świątyni (Hiranya Varna Mahavihar), która uchodzi za jeden z najpiękniejszych na świecie zabytków buddyzmu. Chwilę później podziwiamy już Kumbeshwar – sięgającą czternastego wieku, poświęconą Sziwie, pięciostopniową pagodę. Jesteśmy oczarowani, ale tak naprawdę na kolana rzuca nas Patan dopiero, gdy odkrywamy jego centrum zwane, podobnie jak w przypadku Katmandu, Durbar Square. Główny plac w Patanie jest wyraźnie mniejszy niż w stolicy, ale naszym skromnym zdaniem znacznie piękniejszy. Nigdy wcześniej nie byliśmy w miejscu, w którym na tak małej powierzchni znalazłoby się tak wiele architektonicznych arcydzieł.
Centralną budowlą Durbar Square jest Pałac Królewski (Royal Palace). Jego budowę rozpoczęto już w czternastym stuleciu, aby ostateczny kształt nadać mu w połowie wieku siedemnastego. Wrażenie robią na nas zarówno jego trzy dziedzińce – Mul Chowk, Sundari Chowk, Mani Keshar Chowk, jak i najwyższa pałacowa część – trzystopniowa pagoda Degutale, niegdyś prywatne miejsce modlitw królów z dynastii Mallów, założycieli Patanu. Kontynuujemy przechadzkę. Bardzo podoba nam się poświęcona Krisznie, kamienna świątynia Krishna Mandir – chyba najsławniejsza z budowli Durbar Square, ale na równie długo zatrzymują nas też pozostałe miejsca kultu – m.in. Hari Shankar, Jagannarayan, Bishawanth Mandir, Bhimsen Mandir, Bhai Dega, oraz wznoszące się wysoko pomniki Hanumana, Ganesha, Narsimhy, Garudy i Króla Yoga Narendry Malla. W ciągu kilku godzin wielokrotnie okrążamy plac. Zachwyt nad tym wyjątkowym miejscem nie opuszcza nas ani na moment.
W Patanie spędzamy ostatecznie ponad pół dnia. Niezwykłe miasto. W dodatku, jak na nepalskie standardy, wyjątkowo spokojne. Nawet w najbardziej turystycznych godzinach liczba penetrujących główny plac przybyszów ani na chwilę nie zbliżyła się do krytycznej normy. Kiedy późnym popołudniem taksówką wracamy do hotelu, postanawiamy, że przy następnej wizycie w Nepalu, zaplanujemy w Mieście Piękna przynajmniej kilka noclegów.
22.10.2009 – „Nepalskie ostatki”
Dochodzi dziesiąta. Gorąco i parno, aż trudno oddychać. Niezrażeni tym faktem za moment ruszamy na miasto. To nasza ostatnia pełna doba w Katmandu. Głupio byłoby jej nie wykorzystać.
Dzisiejszy plan? Najpierw małe zakupy (pamiątki, biżuteria, sprzęt trekkingowy, przyprawy, aromatyczne herbaty, części garderoby), później pożegnalna przechadzka na Thamel. Dlatego do jutra nie napiszemy już ani słowa. Czas ucieka nam wyjątkowo szybko. Nawet sekundy nie chcemy zmarnować.
23.10.2009 – „Rozstanie”
Wczorajsze zakupy pochłonęły resztkę naszego przeznaczonego na nepalską przygodę budżetu. W portfelu zostało nam zaledwie trzysta rupii – tyle wystarczy, by dostać się taksówką na lotnisko. Oficjalnie koszt takiego przejazdu wynosi, co prawda, sto rupii więcej, ale jesteśmy w Nepalu już na tyle długo, by wiedzieć, że na drodze grzecznych negocjacji każdą cenę wyjściową zbić można tutaj o co najmniej dwadzieścia pięć procent. Zgodnie z przewidywaniami pierwszy napotkany taksówkarz szybko godzi się na zaproponowaną mu przez nas kwotę. Pakujemy się do białego Suzuki Maruti i ruszamy w nasz ostatni kurs po Katmandu.
Czterdziestominutowa jazda zdaje się trwać kilka sekund. Poza krótką pogawędką z taksówkarzem prawie w ogóle nie rejestrujemy jej przebiegu. Po prostu nagle lekko przybici budzimy się na lotnisku i czujemy jak za naszymi plecami zatrzaskują się wrota Nepalu. Udaje nam się zaledwie wykrzyczeć: „dziękujmy” i „do zobaczenia wkrótce”. Bo wrócimy tu na pewno. Niebawem. Może za rok, może za dwa. Jak tylko uda się nam zgromadzić niezbędną gotówkę.